Pierwszy dzień zwiedzania świątyń Angkoru. Wczorajszy zachód słońca dał nam tylko przedsmak tego, co nas czeka przez kolejne dni. Przed nami ponad 10 świątyń do zobaczenia. Ale to i tak niewielki ułamek z tego, ile rozsianych jest ich po okolicy. Czy się nam nie znudzi? Czy każda kolejna będzie powielaniem tego co już widzieliśmy?
Nocowanie.pl - najlepsze noclegi w dobrej cenie. Rezerwuj online!
Bladym świtem ruszamy na wschód Słońca. Z hotelu wyskakujemy ok. 5 rano. Na trasie wraz z nami są już setki tuk tuków… Od naszego Pana z Tuk Tuka – kierowcy i przewodnika zarazem, dostajemy latarkę – przydaje się. Ruszamy z setką innych turystów-cieni. Wszyscy mają jeden cel…
Oczywiście wschód słońca idziemy zobaczyć w świątyni Angkor Wat. Staw po lewej stronie jest już niestety dokumentnie zapchany turystami czatującymi z aparatami na brzegu. Po prawej jesteśmy sami, ale i tu po chwili robi się tłoczno. Czekamy i czekamy… Aż mam irracjonalną obawę, że może dziś słońce nie wstanie?
Niestety okazuje się, że jest w tym trochę prawdy – nie był to spektakularny i zapierający dech w piersiach wschód słońca…
Gdy tłum się rozchodzi wskakujemy na brzeg przy lewym stawie. Zdjęcia wychodzą całkiem ok, choć bez różowo-czerwonej poświaty. Ale co to za problem dla programów do obróbki zdjęć? ;)
Z naszego hotelu dostaliśmy śniadanie na wynos. Zjadamy je u stóp świątyni Bayon – pierwszej na naszej dzisiejszej trasie. Już wiemy, że będzie to jedna z naszych ulubionych. Kamienne oblicza Buddy (lub jak się też przyjmuje króla Dżajawarman VII) są niesamowite! Wież jest aż 54 a kamiennych twarzy 216!
Wspinamy się na samą górę, oglądamy niesamowite płaskorzeźby którymi są pokryte ogromne przestrzenie. Wiemy, że jeszcze tutaj wrócimy!
Plusem wynajęcia pana z tuk tukiem, poza niewątpliwą wygodą, jest też to, że ma on lodówkę pełną lodu a w nim zanurzone butelki wody dla nas. Nie dość, że nie płacimy za to dodatkowo, to jeszcze nie musimy tej wody dźwigać cały dzień ze sobą. Uwierzcie, w tym upale pije się bardzo dużo. Mamy 6-7 małych butelek i wystarcza na styk.
Za Bayon na trasie mamy wysoką świątynie Bauphon. Idziemy tam spacerkiem ścieżką w cieniu drzew. Po drodze jeszcze przerwa na sok z kija – czyli napój z trzciny cukrowej z limonką. Smak nieziemski – musicie tego spróbować!
Niestety do świątyni Bauphon nie wchodzimy. Ja wyjątkowo mam tylko koszulkę na szelkach, a chusta została w tuk tuku. Marka też nie wpuszczają – na plecach śpi Malwinka, a dzieci wpuszczają od 12 lat… To tak naprawdę jedyna świątynia tutaj, gdzie tak rygorystycznie są przestrzegane zasady ubioru.
Idziemy więc dalej, szukając kamiennych słoni. Taras Słoni to ok. 300 metrowy mur z zachwycającymi rzeźbami słoni.
Zaglądamy jeszcze do świątyni Phimeanakas. Jednak tutaj nie wdrapujemy się na sama górę.
Kolejny na trasie jest Taras Trędowatego Króla. Tutaj znowu spacerek po murach. Ale największa niespodzianka czekała nas na dole – zachwycające rzeźby na ogromnych przestrzeniach. Spacerujemy wąskimi korytarzami i ciągle nie mamy dość.
Wracamy do naszego tuk tuka i rzucamy się na wodę. Powiew powietrza w czasie jazdy cudownie chłodzi i mamy krótką chwilę na odpoczynek. Droga w lesie pomiędzy świątyniami jest fantastyczna. Możemy wreszcie ochłonąć i zebrać siły na następne świątynie.
Zatrzymujemy się na zdjęcia przy Bramie Zwycięstwa. Tutaj znowu zaczepiają nas dzieciaki sprzedające pocztówki i inne drobiazgi. Zamiast być w szkole pracują. Nie możemy przecież kupić od wszystkich, ale w końcu się łamiemy…
Pierwszy dłuższy przystanek robimy przy świątyni Chau Say Tevoda. Z daleka robi dość niepozorne wrażenie. Jadnak z bliska okrywamy niesamowitą, koronkową wręcz robotę tutejszych zdobień i rzeźb. Niestety niewiele się ich zachowało. Gdyby nagle pokazała się nam w stanie świetności, pewnie by powaliła bogactwem ornamentów i szczegółów. Teraz pozostaje nam wyobraźnia i zachwyt nad tym co się zachowało. To aż nieprawdopodobne, że praktycznie każdy centymetr był tutaj zdobiony – nawet w tak mało ważnych i widocznych miejscach jak schody…
Zaraz na przeciwko mamy kolejną świątynię – Thommanom. I tutaj znowu podobne odczucia – na pierwszy rzut oka podobna do poprzednich, a jednak inna i jak zawsze możemy się dopatrzeć ciekawych szczegółów i detali…
Przed dalszą drogą zaopatrujemy się w owoce. Nigdy już nie będą nam tak smakowały banany jak te tutaj. Podobnie z ananasami… To co można kupić w Europie, to marna namiastka.
Malwinka już totalnie zachwyciła się tuk tukiem i z wielką radością wypatruje naszego Pana na postoju.
Jadąc przez las wypatrzyliśmy takie drobne zwierzątko – Pan Patyczak :)
Kolejna świątynia, Ta Keo, nie zrobiła na nas dobrego wrażenia. Ogromne schody i my wystawieni na na nich jak na patelni na pastwę rażącego słońca. Szczerze mówiąc mieliśmy nawet ochotę na odwrót, jednak Malwinka zadecydowała. Zanim się zorientowaliśmy, była już w połowie wysokości, wspinając się dzielnie po stopniach sięgających jej niemal do pasa!
Ta Prohm. Tą świątynie chyba zna każdy! Nawet Ci, którzy nigdy nie słyszeli o zaginionym wśród buszu Państwie Khmerów. Dlaczego? Oczywiście za sprawą gry i filmu Tomb Rider. Trzeba przyznać, że ujęcia które widzimy w filmie bardzo działają na wyobraźnię i wielu pewnie dzięki nim zapragnęło zobaczyć Angkor i świątynię Ta Prohm. Efekt tego jest taki, że tutaj, podobnie jak w Angkor Wat, nie możemy liczyć na samotność. Tłumy są tu chyba zawsze. Choć jest duża szansa, że na koniec dnia, gdy autokarowe wycieczki padną w hotelach, będzie trochę luźniej…
Niestety w ostatnim czasie przy wszystkich ciekawych drzewach, które pieszczotliwie obejmują kamienne rzeźby w śmiertelnym uścisku swoich korzeni, zbudowano drewniane pomosty. Nie wiem dlaczego, zupełnie nie pojmuję idei która temu przyświecała. Efekt jest słaby, bo zamiast dzikiej natury widzimy spacerniak dla turystów…
Po koniecznej przerwie na obiad i krótkim odpoczynku ruszamy dalej. A przy okazji, nie spodziewajcie się zbyt wiele po restauracjach w najbliższym sąsiedztwie świątyń – tłumy, wycieczki i ceny kosmiczne… a jedzenie nie zachwyca.
Na koniec pętli została nam świątynia Banteay Kdei. I już mi się wydaje, że jest taka jak wszystkie, gdy znowu nas zaskakuje i zachwyca.
Zachwyca przede wszystkim spokojem. Jesteśmy tutaj praktycznie sami. Tu nie ma kolejek do zdjęć jak w Ta Prohm, nie trzeba się przepychać jak w Angkor Wat. Możemy spacerować po kamiennych alejach i odkrywać ciekawe rzeźby. Taka cisza była nam potrzebna na koniec…
Niedaleko świątyni jest duży zbiornik wody. To Srah Srang czyli królewskie kąpielisko.
Kończymy objazd w Angkor Wat. Wchodzimy wreszcie do środka kompleksu. Główna brama jest niestety w remoncie. Na szczęście rusztowanie jest dość dobrze zamaskowane.
Odkrywamy też jak dostać się do głównej świątyni unikając tłumu i palącego słońca. Tym razem nie idziemy głównym, kamiennym traktem. Wchodząc w główną bramę kierujemy się w prawo i w cieniu drzew, wygodną ścieżka docieramy do stawu po prawej stronie przed świątynią.
Angkor Wat to nie ruiny, w środku możemy zobaczyć znacznie więcej, niż w pozostałych świątyniach które dzisiaj widzieliśmy. Dwie kolumnady, dziedziniec, baseny, korytarze z oknami przysłoniętymi kamiennymi kolbami kukurydzy. Świątynia robi wrażenie. Ale czy jest tą naj?
Chyba jednak nie. Wszystkie świątynie bardzo się różnią. To tak, jakby porównywać nasze kościoły katolickie – te drewniane, kamienne, barokowe, gotyckie. Każdy zachwyca na swój sposób.
Na koniec jeszcze raz niezapomniany widok i odbicie w stawie. Dzisiaj nie czekamy na zachód słońca. Nie zapowiada się ciekawie – nie ma tej cudownej złotej poświaty która powitała nas wczoraj.
Wracamy do hotelu i padamy. To był długi dzień…
Dla wszystkich którzy chcą więcej, wkrótce pojawią się u nas szczegółowe opisy poszczególnych świątyń i oczywiście wpis praktyczny o Kambodży.
Trasa I dzień:
Small Circuit – ok 25 km
Angkor Wat, Bayon, Bauphon, Phimeanakas, Taras Słoni, Taras Trędowatego Króla, Brama Zwycięstwa, Chau Say, Thommanom, Ta Keo, Ta Prohm, Banteay Kdei, Angkor Wat
Zapraszamy tez na nasz Instagram