Po ponad dwóch tygodniach w Indiach możemy śmiało powiedzieć, że nie takie straszne jak je malują. Wprawdzie byliśmy tylko na południu, gdzie jak mówią „nie jest tak brudno i ludzie są milsi”, więc nie widzieliśmy tego co najbardziej odstrasza.
Na pewno nieco zahartowały nas wcześniejsze wyjazdy na Sri Lankę oraz do Chin, Wietnamu, Tajlandii, Kambodży i Malezji.
Czy było inaczej niż w innych krajach azjatyckich które do tej pory odwiedziliśmy?
Na pewno bardziej zwracaliśmy uwagę jaką wodę pijemy. Nie używaliśmy wody z kranu nawet do mycia zębów. Ale… Choć sami bardzo uważaliśmy, jednocześnie po kilkukrotnym podglądnięciu jak wygląda przygotowanie posiłków nie mieliśmy wątpliwości, że kontakt z wodą z kranu mieliśmy. Sosy robione do dań na śniadanie miały dolewaną wodę z kranu, czy choćby to, że kubki czy talerze też w tej wodzie były myte i nie zawsze były potem przelewane wrzątkiem…
Oczywiście jedliśmy na ulicy, piliśmy kawę, herbatę i soki. Zwracaliśmy jednak uwagę na to, czy są w kubkach jednorazowych, albo przynajmniej ze słomką. Tradycyjnie prosiliśmy też soki bez dodawania wody, cukru i lodu.
Czy ta woda z kranu jest faktycznie taka straszna? Nie wiem, trzeba by przywieźć próbki i zrobić badania. Niemniej jednak w wielu miejscach widzieliśmy rozbudowane instalacje do uzdatniania wody (odwrócona osmoza, filtry UV, ozonowanie) i widać, że wydaje się na poprawę jakości wody w Indiach spore pieniądze.
Zaskoczyły nas też sklepy. Nie ma tu 7-eleven, tak popularnego w innych krajach azjatyckich. Sklepy spożywcze owszem były, ale tylko małe sklepiki przydomowe i bazary. Nie było w nich szansy dostać jogurtu – a to nasz sprawdzony sposób na przyzwyczajanie do nowej flory bakteryjnej. Jednak daliśmy sobie rade bez tego – łykaliśmy zabrany z Polski probiotyk.
Ważne też, żeby zwracać uwagę jaką kupujecie wodę, w szczególności czy zakrętka nie była już odkręcana. Widzieliśmy jak w kilku miejscach rozlewali wodę z baniaka 17-litrowego do butelek. Ale trudno powiedzieć co się działo wcześniej z butelkami… no i skąd pochodzi woda w tym baniaku.
W Indiach nie zgłodniejecie
Właściwie wszędzie jadąc na małą wycieczkę za miasto, czy zwiedzać jakieś zabytki, staramy się zabrać ze sobą jedzenie i wodę. W Indiach na każdym kroku spotkacie miejsca z jedzeniem (nawet w pociągu ktoś chodzi z jedzeniem, kawą i herbatą) i bez problemu, i co ważne bez zawyżonej ceny kupicie wodę.
Żeby było śmieszniej, w pociągu jest bardzo tanio, a czasem nawet taniej niż na mieście. Za kawę płaciliśmy 10, za herbatę 7 rupii.
Indie to raj dla wegetarian
Praktycznie wszystkie potrawy są wegetariańskie. Dla nas to żaden problem, sami w domu tylko sporadycznie jemy mięso. Oczywiście, jeśli dobrze poszukacie mięso znajdziecie. W małych ulicznych barach, gdzie serwują głównie śniadania i kolacje, na pewno będzie pełny wegetarianizm, ale już w restauracjach bez problemu znajdziecie dania z rybą, kurczakiem czy baraniną. Czasem można trafić mięcho też na straganach na ulicy… tu jednak zalecana jest ostrożność. No i generalnie wybierając miejsce, w którym się stołowaliśmy, preferowaliśmy lokale i stragany, z których korzystają miejscowi… nawet jeśli z wyglądu zbytnio nie zachęcały.
Napoje i owoce – kupować czy nie?
Jak wszędzie w Azji soki i owoce smakują wyśmienicie. Kupowaliśmy na ulicy, ale z zachowaniem zdrowego rozsądku. Zazwyczaj też dość mocno patrzyliśmy jak sok jest robiony. Raz zdarzyło się, że był ewidentnie z dolaną woda, a wtedy jakoś nie przypilnowaliśmy procesu produkcji osobiście. Kupowaliśmy też nasz ulubiony sok z kija, czyli z trzciny cukrowej. Jednak gdy maszyna do wyciskania wyglądała jak z warsztatu samochodowego, a wokół straganu tłoczyły się mrówki i muchy, to odpuszczaliśmy. Dobrze też, jeśli będzie podawany w jednorazowym kubku i ze słomką. No i koniecznie z limonką. Kilka razy trafiliśmy na prawdziwego smakosza, bo dodawał też imbir. Polecamy.
Owoce kupowaliśmy na ulicy i na targu. Ale głównie takie, które trzeba obierać.
Zakupy i targowanie się
W sumie bardzo nas zaskoczyło, że nie było tu takiego naciągana i żerowania na turystach jak w innych krajach Azjatyckich (pod tym względem nr 1 to Tajlandia). Choć zaznaczam, piszemy tu tylko o Indiach południowych, i to takich, gdzie zbyt wielu bladolicych nie zagląda.
Praktycznie zawsze dostawaliśmy normalną cenę – czy to woda, soki, owoce czy jedzenie w barze. Z drugiej jednak strony wstępy do ciekawych miejsc mają ustalone dwie ceny – dla miejscowych i dla turystów. Przykładowo 10 i 100 rupii, albo jak do świątyń w Mahabalipuram 30 i 500 rupii.
Jeśli nastawiacie się na zakupy w Indiach pamiątek i ciekawostek, a naprawdę warto, to polecamy przed wylotem wizytę w sklepie indyjskim w Polsce. Zorientujecie się w cenach i zobaczycie co jest u nas dostępne, a co nowe i oryginalne tam na miejscu. Dodatkowo, teraz po powrocie przeglądając zdjęcia, muszę z żalem stwierdzić, że w pierwszych miejscowościach, które odwiedziliśmy były znacznie ładniejsze rzeczy do kupienia. Dlatego nie odkładajcie zakupów na ostatnią chwilę – jak widzicie coś ładnego – kupujcie! Pewnie jeszcze długo będę żałowała cudownych kolczyków które widziałam na lotnisku w Madrasie i nie kupiłam…
Wreszcie tani kraj
Od naszej pierwszej wizyty w Chinach w 2009 roku z wytęsknieniem wypatrujemy kraju w Azji który byłby naprawdę tani. Nawet w Wietnamie szału nie było – ceny podobne do tych w Polsce. Aż tu nagle mamy kraj idealny pod tym względem. W Indiach jeździliśmy autobusami i tuk tukami płacąc za osobę od 16 do 230 rupii – czyli od 0,8 do 12 złotych, jedliśmy śniadania dla całej naszej trójki od 6 do 10 złotych :) No raj normalnie. Do tego dochodzą zakupy fajnych rzeczy i pamiątek od 3 złotych w górę i hotele w granicach 50 – 100 złotych. No i jak tam znowu nie pojechać?
Ludzie
Nie byliśmy uprzedzeni, ale jechaliśmy nastawieni, że może być specyficznie jeśli chodzi o kontakty z ludźmi. Patrzyliśmy trochę na Hindusów przez pryzmat tego, jak zachowywali się gdzieś na lotniskach w Europie itp. Jednak na miejscu wszyscy byli ogromnie sympatyczni i jednocześnie zaciekawieni nami. Normą było to, że chcieli robić sobie z nami zdjęcia. Często też ktoś prosił żeby mu zrobić zdjęcie. Z drugiej strony miejsca, w których byliśmy, niezbyt często odwiedzane są przez bladolicych. W autobusach, pociągach, na ulicy praktycznie nie spotykaliśmy turystów. Czasem w świątyniach przemknęła wycieczka. Na większe ilości nie-indyjskich turystów trafiliśmy w zasadzie tylko na Andamanach i w Hampi.
Raz mieliśmy sytuację potencjalnie niebezpieczną. W autobusie w Trići pewna pani jakoś podejrzanie pchała się na Marka ze swoją torbą. Potem okazało się, że torba służyła jej do zasłaniania, a pod nią otworzyła dwa zamki w torbie z aparatem – pewnie szukając portfela… na szczęście nie znalazła i nic nie zabrała.
Pomijając takie incydenty ludzie w Indiach są otwarci i mili. Chętnie nawiązują kontakty z turystami, pytają skąd jesteśmy, jak nam się Indie podobają i dopytują o nasz kraj… a Polska w oczach mieszkańca Indii, to kraj gdzieś daleko na północy, w okolicach Irlandii lub Anglii, może gdzieś w Rosji. Niektórzy wiedzą, że tuż obok Niemiec. Kraj skuty lodem i śniegiem przez okrągły rok, a naszym sportem narodowym jest… hokej na lodzie. ;)
Kobiety
Niesamowite jest to, że kobiety chodzą tylko i wyłącznie tradycyjnie ubrane. Kolorowe sari, ewentualnie tunika i kolorowe spodnie. Raj dla fotografów. W dużych miastach to już trochę się zmienia, ale w mniejszych jest bardzo kolorowo.
W autobusach miejsca z przodu są dedykowane kobietom. Zdarzył się też autobus, który miał informacje na szybach, że po jednej stronie kobiety, po drugiej mężczyźni, ale jakoś nikt się tym zbytnio nie przejmował.
Wyraźny podział na płeć jest za to w strefach kontroli bezpieczeństwa na lotniskach. Osobne kolejki dla kobiet są też na przykład przy zakupie biletów na promy na Andamanach.
Kiwanie głową
To fascynowało nas już przed wyjazdem. Hindusi kiwają głowami w bardzo specyficzny sposób i znaczeń takiego ruchu może być nieskończona ilość. Czasem nie bardzo wiedzieliśmy, czy odpowiedź na nasze pytanie jest twierdząca, czy przecząca. ;)
Ozdoby na chodnikach
Czyli kolamy (albo rangoli) – wzory z mąki ryżowej usypywane przed wejściem do domów. Udało się nam nawet zobaczyć jak są robione w wiosce dla rybaków w Mahabalipuram i w Hampi.
Kościoły katolickie
Jest ich tu naprawdę sporo. Jest też dużo szkół katolickich. Chrześcijan w Indiach jest tylko 2,3%, co przy ich skali daje… 28 milionów. Głównie na południu kraju.
Meczety
Islam jest drugą pod względem popularności religią Indii. Wyznaje go ok. 14% mieszkańców, czyli… ponad 170 milionów osób.
Zakupy
Niestety jest tu zupełny brak dużych sklepów spożywczych. Oczywiście wodę, owoce itp bez problemu kupicie w setkach małych sklepików. Ja jednak z natury bokiem zawsze mijam w Azji takie sklepiki – nie wiadomo przecież ile tam ta woda czy soki stała na 30 stopniowym upale i w słońcu. W Indiach nie macie wyboru – zakupy karty sim, napojów itp musicie robić w takich małych sklepikach. Na normalny sklep pierwszy raz trafiliśmy dopiero po kilku dniach pobytu. Co ciekawe, ceny w tych małych sklepikach są wszędzie jednakowe – tyle ile jest wydrukowane na opakowaniu zapłacicie wszędzie. Zero targowania!
Jednak potem wyostrzyła się nam czujność i trafialiśmy na większe sklepy znacznie częściej. Jest za to nieskończona ilość sklepów z ciuchami – oczywiście tymi tradycyjnymi. Warto kupić coś, bo fajnie te ciuszki sprawdzają się do chodzenia tutaj na miejscu. Zwracajcie jednak uwagę na materiał i jego jakość. Co jest dodatkowo fajne, ceny w sklepach są bardzo przystępne.
Przykładowo tuniki dla Malwinki od 190, dla mnie od 400 rupii (czyli ok 10 zł i 20 zł). Niestety miałam problem ze spodniami – nie wolno ich mierzyć, a zupełnie nie wyobrażałam sobie jak będą leżeć spodnie z wąskimi nogawkami i niesamowicie szerokie w biodrach. Na sklepy z ciuchami warto ruszyć szczególnie w Maduraju i Trići.
W Indiach, podobnie jak w innych częściach Azji, są ulice tematyczne – czyli sklepiki obok siebie mają te same produkty. Czy to targowisko, czy sklepy – widzieliśmy na przykład ulice cebulową, gdzie wszystkie stragany sprzedawały cebulę. W Port Blair trafiliśmy na ulice gdzie było kilka cukierni z tortami, a sklepiki wokół miały całą masę gadżetów urodzinowych. Wyjątkowo dobrze się złożyło, bo Marek obchodził w Indiach okrągłe urodziny. ;)
Nadal jest dla mnie niesamowite to, że wszystkie ceny w Indiach są narzucone z góry. Czy to kokos, czy woda i ciastka w sklepie czy na straganie przed świątynią – cena jest jednakowa. Lubię to ogromnie, zero targowania.
Czy Indie są brudne?
Znowu musicie pamiętać, że odnosimy się do Indii Południowych. Naszym zdaniem nie odbiegają zbytnio od innych azjatyckich krajów jeśli chodzi o czystość.
Może Indie nie są bardzo brudne, ale na pewno bardzo brudzą ręce… Chyba jeszcze nigdy, na żadnym wyjeździe nie miałam tak brudnych rąk… Zeszły nam dwa opakowania mokrych chusteczek i dwa żele odkażające do rąk. Możliwie często też myliśmy ręce – w każdej restauracji czy małym barze jest miejsce gdzie umyjecie ręce. Powód tego jest bardzo prosty… w 90% miejsc nie dostaniecie sztućców. Tak więc ręce trzeba umyć przed i po posiłku.
Pralnie
Już dawno przyzwyczailiśmy się, że w Azji na każdym niemal rogu jest pralnia. Dodatkowo w każdym hotelu można było zostawić rzeczy do prania. A tutaj niespodzianka. Zero takich miejsc na mieście. Uwzględnijcie to przy pakowaniu – polecam zabrać płyn do prania ze sobą. Oczywiście w małej buteleczce. No i sznurek do rozwieszania prania. Pralnie widzieliśmy tylko w Hampi, natomiast w każdej hotelowej łazience było na wyposażeniu wiadro, w którym można było urządzić prywatną pralnię. :))
Nikt nie pali
To akurat było było bardzo przyjemne dla nas, niepalących. Dopiero gdy pojawiliśmy się w miejscach bardziej turystycznych, to głównie turyści palili.
Alkohol
Napić się piwa w Indiach to trochę skomplikowane. W sklepach spożywczych nie ma. Ale jednocześnie są sklepy tylko z alkoholem – tzw. wineshopy. Zbyt wielu ich nie widzieliśmy, ale się trafiały – bywa, że alkohol kupiony w takich miejscach musi być spożyty na miejscu (tak było na wyspie Neil na Andamanach). W restauracjach praktycznie nigdzie nie spotkaliśmy alkoholu. Podobno planowane jest wprowadzenie w najbliższych latach całkowitej prohibicji.
Pociągi
To przed wyjazdem był dla mnie największy problem. Z czasem zrobiliśmy się tacy coraz mniej planujący wyjazdy i nastawiamy się na spontaniczność. Gdzieś się nam spodoba – to zostajemy dłużej. Ale w Indiach trzeba sobie wszystko zaplanować i znacznie wcześniej zarezerwować pociągi. Aby to zrobić trzeba zarejestrować się w systemie itp… Ja nie powiem Wam jak to zrobić… Na nasze szczęście Ada miała już ten system rozpracowany i ona zrobiła rezerwacje dla wszystkich.
Są różne klasy wagonów – my jechaliśmy trzema typami
– klasa AC Tier 3 – sypialny z pościelą – otwarty wagon, gdzie są trzy piętrowe leżanki ( środkowa w ciągu dnia jest składana i na dolnej wtedy mogą wszyscy wygodnie siedzieć). Pościel jest zapakowana w papierową torebkę, dostajecie koc i poduszkę. Jest klimatyzacja i wentylatory, które możecie sami wyłączyć. Co ciekawe sami też możecie gasić światło. Jakie miejsce wybrać? Chyba najlepiej to środkowe. Miejsca wzdłuż korytarza są nieco krótsze – więc jeśli macie więcej niż 170 cm wzrostu to ich unikajcie.
W pociągu nie zgłodniejecie – praktycznie cały czas chodzą roznosiciele jedzenia – całe dania z ryżem, samosy i oczywiście kawa i herbata. To tutaj pierwszy raz piliśmy masala tea i zapamiętałam ją jako najlepszą w czasie całego wyjazdu. Ceny oczywiście normalne, czyli bardzo tanio i bez targowania.
– klasa Sleeper – miejsca do leżenia bez pościeli. Niewiele się różnią od poprzedniej klasy – leżanki takie same. Są tylko wentylatory (też sami możecie włączać), bez klimatyzacji. Są za to okratowane okna które mają zasuwaną szybę i dodatkowo metalową roletę. Niestety zbyt szczelnie się one nie zamykają, więc w wagonie zdarza specyficzny zapach spalin (zależy jak daleko mamy do lokomotywy, a składy pociągów potrafią być na prawdę baaaardzo długie).
– klasa AC Chair Car (CC) – czyli z fotelami lotniczymi i klimatyzacją. Oczywiście jak się spodziewałam zmrozili nas dokumentnie – warto mieć przy sobie coś do ubrania. Wizualnie nawet fajnie wygląda, fotele wygodne, ale wszystko z lekka się lepi od brudu…
Autobusy
Jeździliśmy na niezbyt długich trasach – tak do ok. 100 km. Jednak zawsze trafialiśmy na ten sam model – bez drzwi i z oknami otwartymi na maxa. Powiem szczerze, że bardzo je lubię. W środku oczywiście sami miejscowi i są bajecznie tanie. Najwięcej jeździliśmy autobusami w Trici. Trafiały się nam takie z przerdzewiałą podłogą i takie wymalowane kolorowo albo z lustrzanymi, metalowymi bokami.
Po tych tanich przejazdach (w granicach kilku groszy czy 2- 3 zł) zaskoczył nas autobus z lotniska w Bangalore – zapłaciliśmy za osobę ok 260 rupii, czyli 13 zł – no majątek! Pewnie dlatego, że były drzwi i klimatyzacja. ;)
Hotele
Właściwie to nie spodziewałam się luksusów, a nawet wręcz szykowałam na najgorsze… A tu zaskoczenie. Praktycznie większość naszych noclegów była bardzo ok. Pokoje czyste, sympatyczne i bez zastrzeżeń. Oczywiście papier toaletowy dość reglamentowany wszędzie… w zasadzie zawsze trzeba było o niego poprosić na recepcji, bo na starcie nie było.
Najmilej wspominamy nocleg w pensjonacie w Mahabalipuram. Najmniej fajny ten w Port Blair – Lalaji Bay View (Internet płatny, bez ręczników i najbrudniejszy ze wszystkich dotychczasowych). Na szczęście drugi nocleg w Port Blair był znacznie lepszy – polecamy Azad Lodge.
Godny polecenia jest też ten w Bangalore – The Signature Inn – spaliśmy tam trzy razy. Ma rezerwację 24h, czyli wymeldować się trzeba po 24h od zameldowania – bardzo wygodne jeśli przylatuje się do Bangalore w środku nocy, albo wczesnym rankiem. Jest też czysty, a po powrocie z Andamanów wręcz wydawał się nam luksusowy. ;)
I jeszcze ciekawostka, większość pokojów zamykana jest tutaj na zasuwy w drzwiach i kłódki!
Hinduski raj to trudny raj – Andamany
Nasze Indie to też wycieczka na Andamany. Już na początku wydostać się z Port Blair na wyspę Havelook, czy Neil to nie taka łatwa sprawa.
Liczyliśmy, że się uda z marszu kupić bilety – byliśmy na przystani po 11, w środku tygodnia. A tu problem – bilety na prom dostaliśmy dopiero za dwa dni… można kupić od razu bilet powrotny, ale max 4 dni do przodu. Jeśli chcesz spędzić na wyspie nieco więcej czasu, to bilet powrotny trzeba kupić w porcie na wyspie. A tam… osobna kolejka dla kobiet, osobna dla osób starszych, no i najgorsza sprawa – w pierwszej kolejności bilety są sprzedawane lokalnym mieszkańcom. Turystom tylko jeśli coś zostanie.
W Port Blair na szczęście dość dobrze zorganizowaliśmy sobie czas, a przynajmniej tak się nam wydawało na początku, że realizacja tych planów nie będzie większym problemem. Tuż obok jest wyspa Ross więc nasz plan zakładał, że popłyniemy tam rano (łódki startowały o 8.30) i spędzimy tam cały dzień. Już pierwszy cyrk zaczął się z biletami, właściwie nie wiadomo było u kogo kupić. Nagle ok. 8 pojawiło się kilu panów z listami którzy gdzieś tam na ławkach, na kolanie, zapisywali ludzi na listy. Druga mało fajna sprawa to czas – na wyspie mogliśmy zostać tylko godzinę… w sumie zdeterminowani byliśmy tak mocno, że popłynęliśmy jako jedni z pierwszych. A na wyspie kolejny cyrk – nie wejdziemy, bo pan sprzedający bilety wstępu gdzieś zniknął. Gdy się już pojawił naprawdę w szybkim tempie oblecieliśmy najciekawsze miejsca i musieliśmy wracać… tej godziny ledwie starczyło.
Jak wszedłeś miedzy wrony…
Po kilku dniach stwierdziliśmy, że coraz bardziej wtapiamy się w otoczenie. Jaki problem zabrać się tuk tukiem wszyscy na raz? Hindusi potrafią, my też! Jeśli nas nie policzyliście, to dodam że zmieściliśmy się w 7 osób w tuk tuku. Plus kierowca. Co więcej, taką sztuczkę powtarzaliśmy wielokrotnie. Grunt to opracowanie właściwej kolejności wsiadania. Podobnie było z taksówką – kultowym Ambasadorem.
Sama z kolei zaczęłam się łapać na tym, że widząc przydrożny bar nie oceniałam jego wyglądu czy czystości, tylko zastanawiałam się co tam dobrego zjemy. Jak sami widzicie wszystkie one wyglądały tak, że nasz Sanepid zamknął by wszystkie od razu.
A co robicie jak zobaczycie karalucha w restauracji? Ja krzyczę nogi do góry i jemy dalej. Byle by nie wchodził na stół. Marek stwierdził, że nasza strefa komfortu znacznie się poszerzyła… jak sobie przypomnę naszą reakcję na pierwszego w życiu karalucha w Chinach 9 lat temu, to chyba faktycznie tak jest (zmienialiśmy wtedy hotel, szukając nowego po 22giej).
Zresztą nie było tak źle z tym robactwem… przez 2 tygodnie spotkaliśmy 4 karaluchy (wszystkie 4 na Andamanach) – żaden z nich tego spotkania nie przeżył. Temu w restauracji nawet już chcieliśmy darować, ale drań zaczął się wspinać na stół.
Woda
Z wodą jak już pisałam bardzo uważaliśmy. Kupowaliśmy butelki oryginalnie zapakowane, nie piliśmy napojów z lodem, a zęby myliśmy wodą z butelki. Ciekawa obserwacja – hindusi bardzo specyficznie piją wodę. Nie dotykają brzegu czy to kubka czy butelki ustami i wlewają wodę wprost do ust.
Kupując wodę w butelce warto też zwrócić uwagę by była „with added minerals”, co oznacza, że po procesie filtracji i ozonowania uzupełniono składniki mineralne. Woda taka jest znacznie lepsza w smaku – bez tego język trochę drętwieje. ;)
Targowanie
Właściwie to targować się warto, jak wszędzie. Ale tutaj często bez problemu dostawaliśmy takie same ceny jak hindusi. Nawet na plaży ceny były ok – przykładowo kokos za 30 rupii był wszędzie. Zdarzało się nawet, że zatrzymując tuk tuka, ustalaliśmy między sobą ile chcemy zapłacić – przykładowo, że więcej niż 100 nie damy, a tu niespodzianka – od kierowcy słyszymy cenę 30. I jeszcze miał radochę że zmieściło mu się do tuk tuka 7 turystów.
Co zabrać?
– papier toaletowy – właściwie to w hotelach jest, ale dość mocno reglamentowany. Podobno też trudno go kupić, ale w sklepach kilka razy widzieliśmy. My zabraliśmy z Polski dwie rolki.
– sznurek na pranie i płyn do prania – upał 30 stopni, więc czasem prać trzeba. Co ciekawe nie spotkaliśmy nigdzie pralni (w Tajlandii czy Kambodży są na każdym kroku). Jako sznurek do prania (i mocowania moskitiery, o czym poniżej) świetnie się sprawdza cienka linka alpinistyczna (2-3mm), kupowana na metry. Warto kupić tak z 10-12m – do takich zastosowań praktycznie niezniszczalna.
– coś na komary – nie były bardzo dokuczliwe, ale wieczorem się pojawiały. My tradycyjnie zabieramy Mugga, czyli środek z DEET. Dzięki firmie z Krakowa – Odstraszanie.pl, dystrybutora m. in. marki Mugga, jesteśmy dobrze zaopatrzeni. Polecamy.
– własna moskitiera – przyda się w wielu miejscach w Azji. Wspomniany powyżej sznurek na pranie przyda się też do zamocowania moskitiery.
– krem na słońce i po opalaniu
– przynajmniej jedne długie spodnie i bluzkę z rękawkami – wchodząc do świątyń trzeba być przyzwoicie ubranym. W takich tradycyjnych stanach, w jakich byliśmy (Karnataka i Tamilnadu), na ulicy też raczej powinno się ubierać skromnie.
– skarpetki do świątyni – praktycznie każdą świątynię zwiedzacie zostawiając buty przy wejściu w przechowalni (bezpłatnie, tylko kilka razy trzeba było coś zapłacić). Jeśli będziecie mieć obawy natury higienicznej, albo będziecie zwiedzać w pełnym słońcu, gdy kamienie mocno się nagrzewają, skarpetki będą dobrym rozwiązaniem. Tylko nie afiszujcie się zbytnio z zakładaniem. W Maduraju, gdy zaraz przy przechowalni butów zakładałam skarpetki, pan zwrócił mi uwagę że nie wolno. Ale jednocześnie Malwinka paradowała w skarpetkach i widziałam też w środku jedną panią w skarpetkach.
– coś ciepłego – w pociągu z klimatyzacją zazwyczaj jest dość zimno. W samolocie zresztą też. Ja jestem zmarzlakiem więc do komfortu potrzebowałam bluzkę z długim rękawem i chustę na głowę.
– w pociągu praktycznie każdej klasy dobrze mieć pod ręką ładowarkę – prawie przy każdym rzędzie siedzeń były gniazdka.
– nie ma potrzeby zabierania specjalnych przejściówek – nasze wtyczki bez problemu pasują do dwóch z trzech otworów w gniazdkach. Ale warto zabrać złodziejkę – zazwyczaj w pokoju jest tylko jedno gniazdko.
– mokre chusteczki i co najmniej 2 żele do odkażania rąk
– jeśli jedziecie z małym dzieckiem dobrym pomysłem jest zabranie kaszki mleczno ryżowej. Gdy Malwinka odmawiała jedzenia hinduskiego robiliśmy kaszkę z bananami – była pewność, że nie będzie głodna.
– na miejscu koniecznie kupcie maść Odomos przeciw komarom i pchłom piaskowym oraz wtykany do gniazdka odstraszacz na komary (co ciekawe, był on w sklepach prawie wszędzie, też na Andamanach, a w kilku hotelach też na wyposażeniu pokoju)
– jedwabne śpiworki albo poszewki – przydadzą się kiedy pościel w hotelu nie zachwyca, albo w pociągu, jeśli wykupicie bilet na niższą klasę sypialną bez pościeli. My mieliśmy najtańszą pościel z IKEA. Koszt śpiworka jedwabnego to ok. 100 zł w Polsce. Jakoś jeszcze nie trafiło się nam taki kupić gdzieś w Azji – podobno są tańsze.
– lekarstwa a szczególnie na problemy żołądkowe – my zabraliśmy wszystko co możliwe – węgiel, stoperan, smektę, espumisan i nifuroksazyd. Odpukać, nic się nie działo poza lekkim jeżdżeniem po brzuchu, czy wzdęciami przy zmianie jedzenia na inne i ostrzejsze. Ale widziałam, że sporo osób miało problemy, dlatego też pewnie w sklepikach, szczególnie na Andamanach dostaniecie sucharki…
– dobrze też zabrać ze sobą grzałkę, kubek, łyżkę i nóż. My zazwyczaj zbieramy ze sobą też plastikowe talerzyki – przydają się gdy obieramy w hotelu owoce kupione na targu.
Tradycyjnie też zabraliśmy zbyt wiele ciuchów. Choć wydawało mi się, że mocno ograniczam bagaż. Jednak tym razem jadąc do mniej turystycznych miejsc i chodząc po świątyniach nie wystarczyły krótkie spodenki i koszulka. Dobrze mieć jakieś długie spodnie i bluzkę z długim rękawem.
Nasz plan wycieczki w całości był autorskim planem Ady z bloga Podróże Ady. To ona też ogarnęła logistykę, bo zakup biletów w Indiach to nietrywialna sprawa. Więcej na temat pociągów i inne praktyczne informacje znajdziecie u Ady Tutaj.
2 komentarze
Teraz już wiem na co zwracać uwagę, dzięki za ten wpis. Chociaż jadę z doświadczonymi dziewczynami z asia dream trips, więc czuję się pewniej, bo sama bym się na taki trip chyba nie zdecydowała. Bezpieczeństwo to podstawa. Jestem zapaloną podróżniczką, ale z tych ostrożnych :)
W Indiach nie można było kupić jogurtu? Jak to? No chyba że taki słodki, ale naturalny jest wszędzie przecież. Odkażacze do rąk i chusteczki można kupić na miejscu, lepiej też oddać się w ręce miejscowych lekarzy albo aptekarzy w razie zatrucia pokarmowego – stawiają na nogi w minutę, o nóż i talerzyk do obrania kupionych na straganie owoców można poprosić w hotelu, proszki czy tam płyny do prania i sznurki też tu są. No i kosmetyki są boskie – nigdy nic z Polski nie przywożę, a wręcz przeciwnie – cała moja rodzina pokochała na przykład mydło Mysore Sandal Soap. Dostępność do alkoholu zależy od stanu – każdy ma swoje przepisy (na Goa nie ma problemu z piciem w knajpach na przykład). Duże sklepy też są, chociaż nie wszędzie – nie polecam jednak kupowania warzyw i owoców w marketach – lepsze są na straganach. Dobra, nie wymądrzam się już – mam nadzieję, że się Wam Indie podobały. Zachęciliście mnie tym Andamanem i chyba się skuszę.