Nasza trójeczka bryka po Hiroszimie i okolicach, Gosia w tym czasie doświadcza na własnej skórze co to znaczy Japoński Golden Week…
Komfortowe domki na skraju roztoczańskiego lasu, w cichej i spokojnej okolicy pośrodku Roztocza. Idealne do aktywnego wypoczynku lub błogiego lenistwa... :)
Zobacz, zachwyć się, zarezerwuj!
Piątek – Nagano
Kasia, Marek i Malwinka (KMM) postanowili spędzić końcówkę Golden Week na południu (czyli w Hiroszimie i okolicach), mnie natomiast ciągnęło na północ. Dodatkową motywacją rozdzielenia się na tak długo od moich towarzyszy była możliwość spotkania się ze znajomą Japonką – Sachiko.
Wyruszyłam z Kioto w piątek wczesnym rankiem do Nagoi, tam przesiadłam się na pociąg do Nagano. Na pierwszy etap podroży miałam zarezerwowane miejsce, ale niestety drugą, dłuższą cześć musiałam pokonać na stojąco, bo nie było już miejsc siedzących. Kilka dni wcześniej, gdy z Markiem rezerwowaliśmy miejscówki, pan polecił mi po prostu przyjść wcześniej i może miejsce siedzące znajdę.
Niestety wielu pasażerów było znacznie wcześniej niż ja. Tak wiec ¾ drogi z Nagoi do Nagano spędziłam na stojąco. Na szczęście udało mi się znaleźć kawałek wolnego miejsca za ostatnim rzędem siedzeń i w tak komfortowych warunkach, opierając się o ścianę, mogłam podziwiać widoki z okna i czytać. W Matsumoto na szczęście się przerzedziło i wreszcie znalazłam wolne miejsce siedzące.
W Nagano czekała na mnie Sachiko i od razu zabrała mnie do samochodu, by jak najszybciej opuścić centrum, w którym tłoczyło się bardzo dużo przyjezdnych.
Pierwszym punktem naszego programu miała być wizyta w górach by zobaczyć śnieżne małpy. Jednak Sachiko wcześniej zrobiła mi niespodziankę. Pojechałyśmy w miejsce, gdzie jeszcze kwitły ostatnie drzewa sakury, a przy okazji zobaczyłam pole kwitnącego rzepaku. W miejscu gdzie były drzewa wiśni ludzie zorganizowali miejsce piknikowe. Wiele rodzin tego dnia rozpoczynało tam weekend.

Od Sachiko dowiedziałam się, że każde drzewo, które tam rośnie, zostało ufundowane przez jakąś rodzinę i to oni maja przede wszystkim prawo do piknikowania pod nim. Drzewa wiśni japońskiej mnie bardzo urzekły. Znałam je z ogrodów w Europie ale w takiej ilości jeszcze nie widziałam.
Po tych wszystkich kwiatowych zachwytach ruszyłyśmy w góry zobaczyć małpy. Pojechałyśmy do parku Yamanouchi. Znajduje się tam gorące źródło, w którym małpy zażywają kąpieli, zwłaszcza zimą. Tego dnia małpy raczej przesiadywały na zboczu góry lub w pobliżu ścieżki niż w stawie. Jedna z nich zrobiła wszystkim turystom przyjemność, weszła do wody i została gwiazdą dnia.
Sachiko poleca to miejsce zimą, wtedy można ich zobaczyć znacznie więcej w kąpieli. Mnie i to wystarczyło bo było to moje pierwsze spotkanie z dziko żyjącymi małpami. Spacer po lesie też był fantastyczną odmianą po tych wszystkich uporządkowanych ogrodach i parkach.

Po dawce ruchu na świeżym powietrzu przyszedł czas na małą objazdówkę po okolicy. Sachiko chciała mi pokazać gdzie mieszka i pracuje, a że Nagano i przylegle do niego miasteczka są bardzo rozległe to spędziłyśmy godzinę na jeżdżeniu miedzy górami, sadami i osiedlami.
Po tej objazdówce pojechałyśmy do Onsenu. Sachiko zabrała mnie do swojego ulubionego, położonego wysoko na zboczu góry i odwiedzanego jedynie przez miejscowych. Obsługa na mój widok omal nie zemdlała z wrażenia. Ochłonęli gdy zobaczyli za mną moją towarzyszkę. Jak się okazało, państwo za kontuarem znali tylko japoński i przerazili się, że nie będą w stanie mi pomóc. Obsłużyli nas w bardzo miły sposób, z niezliczona ilością ukłonów i uśmiechów. Przebrałyśmy buty i najpierw poszłyśmy do sali relaksu gdzie można nie tylko odpocząć, ale też coś zjeść. Pomieszczenie trochę przypominało salę gimnastyczną, ale zamiast parkietu były maty i długie, niskie stoły. Na końcu sali znajdowała się kuchnia, z której unosiły się niesamowite zapachy. Zamówiłyśmy zupę ramen i zielona herbatę. Jedząc podziwiałyśmy panoramę doliny Nagano i okolicznych gór.
Po chwili odpoczynku i po posiłku udałyśmy się do części gdzie znajdowały się baseny. Onsen, w którym ja byłam miał rozdzielone strefy na męską i kobiecą, ale od Sachiko wiem, że są też koedukacyjne oraz z osobnymi godzinami dla kobiet i mężczyzn.
Strefa dla Pań była przepełniona różowymi elementami wystroju, największe wrażenie robiły różowe sedesy w toalecie. W przebieralni tłoczyły się panie w wieku 5 do 105, wszystkie nagie.
Sachiko początkowo miała obawy, czy na pewno nie będę czuć skrępowania. Ja doszłam do wniosku, że każde doświadczenie ubogaca, wiec moja towarzyszka trochę się uspokoiła. Szybko pozbyłyśmy się ubrań i uzbrojone tylko w małe białe ręczniczki poszłyśmy do łaźni.
Na początek należało się umyć. Wzdłuż ściany rozstawione były krzesełka i prysznice oraz płyn do kąpieli i szampon. Można było umyć się w „starym stylu” – z użyciem cebrzyków zamiast prysznica. Starsze Japonki myły się w ten właśnie sposób.
Po umyciu się można już wejść do basenu z wodą z gorącego źródła. Chwile posiedziałyśmy w basenie w łaźni, ale zrobiło się tłoczno więc namówiłam Sachiko byśmy jednak wyszły do basenu na zewnątrz. Zwłaszcza, że późnopopołudniowe słonce rzucało piękne światło na góry. W basenie na zewnątrz woda była znacznie cieplejsza, ale dla ochłody można było usiąść na brzegu. Dla mnie było to niesamowite doznanie. Siedziałam całkowicie naga na brzegu kamiennego basenu, otoczona pięknym lasem. Czułam się jak człowiek pierwotny będący w harmonii z naturą.
Na moczeniu się spędziłyśmy ponad godzinę. W miedzy czasie podpływały do nas panie i nieśmiało porównywały kolor swojej skóry z moja. Biedaczki bardzo się rozczarowywały, że nie są tak białe jak ja. Za to ja żałowałam, że nie miałam możliwości opalić się wcześniej by ich tak nie rozczarowywać. Największą zabawę z tego miała Sachiko, którą bardzo rozbawiło moje spostrzeżenie.
Zrelaksowane i odmoczone ze wszystkich trudów podroży wróciłyśmy do przebieralni, gdzie brakło dla nas miejsca na podpięcie suszarki. W ostateczności postanowiłyśmy jeszcze posiedzieć na sali relaksu i po prostu dać włosom wyschnąć samodzielnie. Sala wypełniona była ludźmi, którzy biesiadowali i wtedy po raz pierwszy zobaczyłam zwykłych Japończyków szczerze się śmiejących i niebędących aż tak sztywnymi. Początkowo trochę ich stresowała moja obecność, ale po krótkiej chwili wszyscy zapomnieli, że tam jestem.
Po niesamowitym relaksie w Onsenie przyszedł czas na podbój Nagano. Na początek pojechałyśmy do hotelu mnie zameldować. Dobrze, że miałam ze sobą Sachiko, bo ponownie trafiłam na obsługę mówiącą tylko po Japońsku. Pan na recepcji był niesamowicie uprzejmy, nawet załatwił mi ładowarkę do telefonu bo zapomniałam przejściówki.
Po załatwieniu formalności i wrzuceniu bagaży do pokoju poszłyśmy w miasto. Nagano zwiedzałyśmy o zmierzchu, w świetle zachodzącego słońca. Zobaczyłam świątynię Zenkoji przy głównej ulicy Nagano i kwiatowe kobierce na dzień kwiatów. Poplątałyśmy się po rozświetlonych lampami uliczkach i na koniec Sachiko zabrała mnie do jej ulubionej restauracji.
Zanim jednak dotarłyśmy do owej restauracji, trochę pochodziłyśmy po nocnym centrum Nagano i w końcu trafiłam na pierwszych białych turystów. Wyglądali na wygłodniałych i próbujących upolować jakąś restaurację gdzie mówią po angielsku. Zobaczywszy mnie bardzo się rozpogodzili i ruszyli za nami, niestety w restauracji, do której weszliśmy, zostali odesłani z kwitkiem bo nie mieli rezerwacji.
Nas usadzono przy barze, wkoło sami młodzi Japończycy. Tym razem nikt na mnie nie zwracał uwagi. Z kolorowego menu, pełnego zdjęć smakołyków, Sachiko wybrała same najlepsze kąski. Zamówiła sushi, yakitori, grillowane warzywa, udon, zupę miso, tempurę, a także sake bo postanowiła mnie upić. Wszystkie potrawy były wielkości przekąski do piwa ale i tak spokojnie można było się najeść. W gwarnym barze spędziłyśmy sporo czasu na rozmowach zwłaszcza o Japonii. Po przemiłym dniu i wieczorze rozstałyśmy się – ja poszłam do hotelu, Sachiko wróciła do swojego domu na przedmieściach Nagano.
Sobota – Matsumoto
Tego dnia w planie miałam jechać do Takayamy, ale po pierwsze nie było już wolnych miejsc na pociąg, a po drugie po rozmowie Sachiko doszłam do wniosku, że nie ma sensu spędzać całego dnia w licznych kolejkach i tłumie turystów. Postanowiłam wiec pojechać do Matsumoto.
W hotelu, w towarzystwie japońskich nastolatków zjadłam tradycyjne japońskie śniadanie składające się z zupy miso, ryby, ryżu, sałatki i jakiegoś grzyba w towarzystwie tofu.
Zaraz po śniadaniu udałam się na szybkie zwiedzanie Nagano. Zależało mi na tym, aby w świetle dnia zobaczyć świątynię. Udało mi się zobaczyć nie tylko świątynię ale i świętego męża. Świętemu mężowi nie wolno robić zdjęć, więc mam tylko jedno zdjęcie z daleka… a i tak chwilę po tym jak je zrobiłam, podszedł do mnie ochroniarz i zabronił robić kolejne zdjęcia.
Mnich szedł w asyście kilku osób po drodze błogosławiąc klęczących na ulicy wiernych. W klasztorze, w którym mieszka, zaczęły bić gongi, ustały gdy zamknięto wrota za orszakiem, a życie na ulicy wróciło do codziennego trybu. W świetle poranka Nagano wyglądało bardzo ładnie, szczególnie główna ulica usłana kwiatowymi kobiercami.
O 10 rano z prawie pustego dworca Nagano ruszyłam do Matsumoto. Po godzinnej podróży dotarłam to tego uroczego miasta. Udało mi się nawet znaleźć ostatnią skrytkę na bagaż.
Miasteczko okazało się być bardzo przyjemne i niezwykle kolorowe. Pod nogami na chodniku mijałam kolorowe dekielki. Kasia miałaby tu raj.
Po 15 minutach spaceru dotarłam do tłocznych okolic zamku, który od zewnątrz otoczony jest parkiem i fosą. Najpierw zrobiłam sobie spacer po parku i napawałam się widokiem na Alpy Japońskie. Matsumoto jest nazywane bramą Alp i tak to faktycznie wygląda. Jeden z japońskich turystów zrobił mi moim aparatem zdjęcie, co skrzętnie wykorzystała reszta okolicznych pstrykaczy, by obstrykać białą i mieć kolejne trofeum.

Powiem szczerze: nie bardzo chciało mi się wchodzić do zamku widząc kolejkę do kasy. Długo marudziłam w parku, ale końcu zdecydowałam, że skoro tu jestem to jednak trzeba wejść do środka. W kolejce do kasy stałam około 30 minut w palącym słońcu. Ja się rozbierałam z kurtki i swetra a Japonki szczelnie się otulały, aby przypadkiem się nie opalić.
Dotarłam do kasy, a tam nie mówiąca o angielsku pani kasjerka coś mi tłumaczyła – nie rozumiałam co. Pokazywała mi na palcach 3 – wzięłam to za godzinę jakiegoś pokazu. Pani więc zrezygnowała i sprzedała mi bilet. Chwilę później okazało się, że to 3 to były 3 godziny oczekiwania na wejście do komnat. Kolejka ciągnęła się przez całą długość zamkowego ogrodu. No super, pomyślałam, ale trzy godziny aby zobaczyć kilka sal i pochodzić po skrzypiącej podłodze to dla mnie trochę za długo. Zaczęłam więc oglądać co się dało w ogrodzie. Nie było tego dużo, bo tylko brama wjazdowa z ogromnymi bębnami, pokaz walk samurajów oraz ogród pełny ogromnych ikeban. Pan wyglądający na ogrodnika opowiadał do kamery coś chyba o tych gigantycznych kwiatowych kompozycjach.

Po godzinnym kręceniu się po ogrodzie końcu zdecydowałam, że czas opuścić zamek i ruszyć do Nagoi. Dotarłam tam około godziny 15. Początkowo zaczęłam szukać skrytki na bagaż, ale po odwiedzeniu trzech miejsc poddałam się. Postanowiłam pójść do hotelu z nadzieją, że zakwaterują mnie przed 16. Faktycznie udała mi się ta sztuka i pół godziny przed czasem meldowania znalazłam się w moim mikroskopijnym pokoiku. Było to pierwsze i w sumie ostatnie moje zetknięcie z pokojem jednoosobowym w Japonii. Cały pokój był wielkości jedynie 2 na 3 metry, ale brakowało w nim jedynie szafy. Po szybkim prysznicu ruszyłam na miasto.
Nie miałam jakiegoś konkretnego celu. Tego dnia postanowiłam być całkowicie spontaniczna. Nagoja tętniła wielotysięcznym tłumem. Gdzieś w mieście musiała się odbywać jakaś parada, bo ciągle natrafiałam na zorganizowane grupy przebranych osób. Najgwarniej było oczywiście na stacji będącej już tradycyjnie wielopiętrowym centrum handlowym. W Nagoi te centra handlowe dodatkowo ciągnęły się przez kilka ulic.
Nie mając planu postanowiłam nie korzystać z komunikacji miejskiej, tylko pójść przed siebie. Późnopopołudniowe miasto zrobiło się lekko wyludnione – szłam wzdłuż ulic biurowców, co tłumaczyło brak ludzi. Mimo tego miasto wydało mi się bardzo przyjazne i harmonijne. Niepostrzeżenie dotarłam do centralnej części Nagoi, gdzie znajduje się wieża telewizyjna, park i bardzo ciekawie wyglądające centrum handlowe. Stwierdziłam, że te obiekty najfajniej będzie obejrzeć po zmroku, więc wcześniej trzeba coś zjeść. Knajpek było dookoła sporo, niestety miałam problem, bo większość wymagała rezerwacji. Po chwili poszukiwań trafiłam do sympatycznej małej restauracyjki, gdzie z niezwykłym entuzjazmem zostałam przyjęta przez obsługę. Gdy się zorientowali, że jestem sama, bardzo się ucieszyli, że będą mogli mnie gościć, bo mieli tylko kilka ostatnich wolnych miejsc. Zasiadłam przy barze. Za szybą uwijał się uśmiechnięty kucharz grillując niesamowite smakołyki. Kelner przyniósł mi menu i przepraszająco tłumaczył, że nie mają w wersji angielskiej. Szczerze mówiąc nie miałam ochoty na wybieranie, więc postanowiłam zaryzykować i powiedziałam, że zdaje się na wybór kucharza i podałam sumę jaka mam do wydania na tą kolację.
No i się zaczęło. Małym daniom na patyku nie było końca. Grillowane mięsa, ryby, owoce morza, warzywa, zupa ramen w stylu Nagoja, maleńka porcja soby. Kucharzowi aż oczy się śmiały, że może mnie raczyć swoimi specjałami. Przy deserze spasowałam – stwierdziłam, że więcej zjeść nie dam rady. Na odchodne dostałam zielona herbatę. Cała ta uczta kosztowała mnie 1800 jenow, a zakładałam wydać 2000.

Po niesamowitej kolacji poszłam zobaczyć panoramę Nagoi z wieży telewizyjnej. Nie było dużego tłoku, wieża też nie jest wysoka, ale panorama była ładna. W trakcie zwiedzania okazało się, że to miejsce jest ulubione przez ślubne pary. Na platformie widokowej można robić sobie sesje ślubne, a pary na pamiątkę zostawiają specjalne cegiełki upamiętniające ich ślub. Na niższych kondygnacjach można wziąć ślub i urządzić wesele. Jak dla mnie wieża powinna nosić nazwę wieży ślubnej. Ja niestety nie miałam szczęścia i nie trafiłam na parę ślubną, ale za to było sporo par zakochanych.
Po opuszczeniu wieży udałam się na zwiedzanie centrum handlowego, które znajduje się w całości podziemiach. Natomiast nad ziemią jest eliptyczny dach z ogromną fontanną. Dach można oczywiście zwiedzać. Każdej nocy odbywa się spektakl świateł.
Po pełnym wrażeń dniu postanowiłam wrócić do hotelu autobusem. No i w tym momencie zaczęła się dla mnie gra w chowanego z miejscową komunikacją miejską. Gdzie jest przystanek z którego odchodzą autobusy do dworca? Nikt, kto znał angielski, tego nie wiedział. Po którejś kolejnej porażce odpuściłam sobie i wróciłam na piechotę, co zajęło mi pół godziny.
Niedziela – Nagoja
Niedzielna Nagoja prezentowała się znacznie ruchliwiej niż dzień wcześniej. A wszystko z powodu dnia dziecka. Ja chciałam przede wszystkim odwiedzić muzeum nauki i zamek. Najpierw udałam się do muzeum. Tam zastałam koszmarnie długa kolejkę, wyglądało jednak, że szybko się przesuwa. Stanęłam w niej i grzecznie zatopiłam się w lekturze książki. Po chwili podeszła do mnie dziewczyna i zapytała czy chcę do planetarium czy do muzeum. Okazało się, że z powodu dnia dziecka i ilości zwiedzających trzeba się zdeklarować co się chce zobaczyć, bo nie można wszystkiego. Kolejka, w której stałam, była do planetarium i ja prawdopodobnie bym się załapała na seans o 16ej… a była 10 rano. Szybka kalkulacja i stwierdziłam, że może w takim razie zobaczę samo muzeum. Przeszłam do wskazanej kolejki. Spokojnie stałam gdy ponownie pojawiła się dziewczyna z obsługi i mówi mi, że to nie jest kolejka do muzeum, tylko na spotkanie z naukowcem i prawie za rękę przeprowadziła mnie do najkrótszej kolejki minąwszy po drodze kolejkę na spotkanie z kreskówkową postacią.
W końcu z upragnionym biletem weszłam do muzeum. Samo muzeum bardziej jest dedykowane dzieciom niż dorosłym, ale i tak sporo można było się dowiedzieć. Mnie najbardziej zainteresowało piętro dotyczące zjawisk sejsmicznych i pogodowych. Mogłam nawet zobaczyć jak powstaje trąba powietrzna i sprawdzić jaka zima bwyła w Finlandii, a jaki upał w krajach Afryki.
Kolejnym ciekawym piętrem było piętro dotyczące japońskiej elektroniki. Było tam wiele urządzeń bardzo historycznych, jak choćby walkaman, czy telefony komórkowe z zasilaczem w walizce, ale też i najnowsze urządzenia rozłożone na części pierwsze.
Po ponad dwóch godzinach zwiedzania przyszedł czas na mały relaks. W pobliżu muzeum trafiłam na małą kawiarnię, gdzie spokojnie mogłam wypić kawę i poczytać książkę.
Po odpoczynku czas pojechać do zamku… ale znów, jak dnia poprzedniego, nie mogłam dojść, który autobus jest właściwy. Napotkana amerykańska turystka wyjaśniła mi, że ona doszła tam na piechotę i nie jest to tak daleko. Tak też zrobiłam. Po piętnastu minutach dotarłam do znajdującego się w pobliżu zamku Teatru Noh. Tego dnia w teatrze otwarte było muzeum więc oczywiście skorzystałam. Przymierzyłam nawet maskę jakiej używa się w czasie spektaklu.
Z muzeum wyszłam dość szybko, bo trochę bałam się kolejek do zamku. Moje obawy jednak były bezpodstawne, ponieważ pierwszy raz w ciągu tego weekendu nie stałam w kolejce, tylko od razu zakupiłam bilet. Pani zaznaczyła mi dodatkowo gdzie odbywają się atrakcje.

Zamek w Nagoi jest dużo większy niż w Matsumoto. Niestety w czasie wojny spłonął, a jego główną cześć odbudowano w latach 50. ubiegłego wieku. Obecnie są odbudowywane pozostałe części.
Najpierw poszłam zobaczyć owe specjalne prezentacje walk samurajów i zawody karate. Po drodze minęłam punkt, w którym dzieci mogły przebrać się za darmo za samurajów, a dorośli za odpowiednia opłatą.
Zawody karate wciągnęły mnie na tyle, że nie załapałam się na pokaz walk samurajów, ale za to zobaczyłam jak wszyscy oglądający grzecznie poustawiali się w długie kolejki do zrobienia sobie zdjęcia z samurajami. Darowałam sobie tą atrakcję i udałam się na zwiedzanie samego zamku.
Zamek wygadał w środku bardzo interesująco – choć nie było tam zbyt wielu oryginalnych mebli, konserwatorzy odtworzyli sale pokazujące zamkowe życie. Były sale księcia, samurajów, a nawet kuchnia. Na ostatnim piętrze można było zobaczyć panoramę Nagoi.
Symbolem zamku jest delfin i trafia się na niego na każdym kroku. W jednej z sal znajduje się nawet drewniana rzeźba, na której można sobie zrobić zdjęcie. Oczywiście tradycyjnie była do niej kolejka. Ja zamiast stać w kolejce marzyłam by gdzieś usiąść. U podnóża zamku znalazłam miejsce wyłożone sporymi kamieniami i tam w końcu odpoczęłam.
Czas mi się kończył, bo już niedługo miałam mieć pociąg powrotny do Kioto. Stwierdziłam, że tym razem muszę znaleźć autobus, no i znalazłam! Nie było innego wejścia, bo z pod zamku odchodziły autobusy turystyczne kończące swój bieg przy stacji kolejowej. Przy okazji miałam wycieczkę objazdowa po mieście.
Nagoja, pomimo kłopotów z komunikacją miejską, urzekła mnie na tyle, że chętnie bym do niej jeszcze kiedyś wróciła. Przede wszystkim po to, żeby zobaczyć zakłady Toyoty.