Co wiemy o Singapurze? Pewnie wielu z Was słyszało o tym mieście – państwie, jako o miejscu gdzie grożą absurdalnie wysokie kary za śmiecenie i żucie gumy. Wszędzie też pojawia się informacja o tym, jak jest tam czysto, ładnie, zielono i przyjaźnie.
Po powrocie wiemy już, że te wszystkie informacje to… prawda.
W Chinach było wprawdzie równie czysto – w metrze czy na dworcach – ale wystarczyło wejść w boczną uliczkę i już nie było tak ok. W Singapurze jest wszędzie czysto i porządnie!
Nocowanie.pl - najlepsze noclegi w dobrej cenie. Rezerwuj online!
Wcześniejsze nasze azjatyckie loty odbywaliśmy Aerofłotem. Tym razem dzięki promocji na loty do Singapuru polecieliśmy Lufthansą. Okazało się, że na takich dalekich rejsach rosyjskie linie lotnicze niczym nie ustępują niemieckim. W obu jest równie komfortowo.
Lecąc z Krakowa mieliśmy przesiadkę we Frankfurcie. „Jakie fajne lotnisko” – stwierdziliśmy wtedy. Jest ogromne. Po jeszcze niedawnych stresach jakie fundował nam kolejny wulkan islandzki, a właściwie jego pył – w hali wydzielony był obszar z mnóstwem łóżek polowych… dobrze, że nie byliśmy zmuszeni z nich korzystać.
Do Singapuru przylecieliśmy popołudniu. Bardzo byliśmy ciekawi lotniska Changi – wygrywa ono w większości rankingów na najlepsze lotnisko na świecie. I faktycznie jest niesamowicie wygodne i przyjazne. Już pierwszym zaskoczeniem było to, że większość przestrzeni jest tam wyłożona wykładziną. Pomimo ogromnych gabarytów jest tam na tyle cicho, że słychać delikatną muzykę. Nic tylko usiąść pod palmą nad stawikiem pełnym rybek, zamknąć oczy i się relaksować czekając na samolot.
Takich „ogrodów” z oczkami wodnymi jest kilka – bambusowy, storczykowy, z paprociami. Jest też kino, fotele do słuchania muzyki i stanowiska z komputerami i bezpłatnym internetem. Po takim lotnisku żadne inne nie będzie wydawać się już fajne…
Z lotniska do centrum bardzo łatwo się dostać – po prostu metrem (kupiliśmy kartę EZ Link). Nasz hostel – Kallang River Backpackers, wybraliśmy głównie ze względu na cenę. Niestety w Singapurze trudno było znaleźć w miarę tani i przyzwoity hostel. Tym bardziej, że szukaliśmy niecały miesiąc przed wyjazdem :).
Rzuciliśmy bagaże i ruszyliśmy w miasto! Na szczęście w tą stronę nie mamy nigdy problemów z przestawieniem się na inny czas (6h różnicy) – za to po powrocie do Krakowa cierpimy przez tydzień.
Na początek pojechaliśmy na nabrzeże – Boat Quay. Zobaczyć to, co najczęściej pojawia się na pocztówkach – Merliona i wieżowce. Singapurskie nabrzeże to udany mix budynków kolonialnych, wieżowców i wręcz kosmicznych w kształcie budynków. Jest tutaj znacznie bardziej „przyjaźnie” niż w Hong Kongu.
Potem dostaliśmy się do Chinatown. Tutaj też zjedliśmy nasze pierwsze jedzonko „carrot cake” – co ani z ciastem ani z marchewka nie miało nic wspólnego. Było za to bardzo dobre. Jeszcze tylko łyczek z kokosa i ruszamy dalej na nieśpieszne szwendanie się po oświetlonych uliczkach. Więcej i naszych przygodach kulinarnych znajdziecie tutaj.
29 maj – niedziela – Singapur i szał zwiedzania
Wbrew pozorom w małym Singapurze jest całkiem sporo do zobaczenia. Przy planowaniu co warto zobaczyć bardzo pomocny był dla nas blog Joanny Rymaszewskiej.
Zawsze pierwszego dnia staramy się zobaczyć możliwie dużo – żeby potem nie żałować, jeśli na końcu braknie czasu. Tylko jak tu biegać i zwiedzać kiedy organizm jeszcze się nie przestawił na tutejsze upały i wilgotność! Dodatkowo dobijające jest to, że zaraz po wejściu do metra czy centrum handlowego jest lodowato zimno przez klimatyzację ustawioną na max. Pierwszy dzień w takich krajach to dla mnie murowany ból gardła.
Zaczęliśmy od Chinatown. Zwiedzanie świątyń rano, to bardzo dobry pomysł. Trafimy wtedy nie na tłumy turystów, a na modlących się. Tak też było w Świątyni Zęba Buddy. Jest ogromna i piętrowa. Polecam dostać się na samą górę (można windą) – jest tam kaplica z Zębem a na dachu ogród ze storczykami.
Już pierwszego dnia zetknęliśmy się z dwiema rzeczami które były na początku zaskoczeniem, a potem musieliśmy uznać za regułę tutaj. Po pierwsze storczyki żyją tu na wolności (już słyszę jęk zachwytu Agaty) – wystarczy im kawałek drewienka, „doniczka” z kokosa i zadowolone, w idealnym dla siebie klimacie kwitną jak opętane.
Druga ciekawostka – to prawie reguła, że obok świątyni chińskiej jest hinduska i zaraz obok jeszcze meczet.
Tak więc ze Świątyni Zęba Buddy powędrowaliśmy do Hinduskiej Sri Mariamman (prawie załapując się na tradycyjne hinduskie wesele) a potem do meczetu Jamae. Do meczetów, ale też do świątyń hinduskich wchodzi się bez butów.
Następnie ruszyliśmy w kierunku Świątyni Thian Hock Keng. I tu niespodzianka – po drodze trafiliśmy na otwarcie Centrum Kultury Muzułmanów w uroczym budynku „kaplicy” Tamil Nagore Durgha. A jak otwarcie, to i dobre jedzenie i ciekawe napoje. Najpierw z nieśmiałością, ale po kolejnym zaproszeniu zaczęliśmy się częstować. Niesamowite jacy tu są mili ludzie! Na koniec jeszcze jakiś pan zaprosił nas do środka (wstęp był tylko dla zaproszonych gości z identyfikatorami).
Niedaleko Świątyni Thian Hock Keng znajduje się meczet Al-Abrar – niestety nie weszliśmy, bo właśnie zaczęła się modlitwa.
Ruszyliśmy potem w kierunku nabrzeża – Boat Quay. Po drodze trafiliśmy na świątynie Wak Hai Cheng Bio. Bardzo chciałam ją zobaczyć – jest w rzeczywistości bardzo mała i niepozorna. Ale to, co mnie przyciągało to małe figurki ceramiczne na dachu i fantastyczne, spiralne kadzidła wiszące przed wejściem.
Nieco już wykończeni dotarliśmy do Muzeum Cywilizacji Azji. Tam powitała nas ożywcza klimatyzacja i wstęp wolny (normalnie 8S$). Warto tutaj zajrzeć. Z Muzeum podreptaliśmy jeszcze na nabrzeże poprzyglądać się wieżowcom, małym kolorowym domkom i miejscu gdzie przybił kiedyś statek sir Rafflesa – stoi tam teraz replika jego pomnika.
Rzuciliśmy też okiem na Parlament i w końcu dotarliśmy do kościoła św. Andrzeja.
Akurat trwała msza. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę co tu mi nie pasuje. Na wszystkich filarach wisiały ogromne monitory pokazujące z bliska ołtarz i księdza!
Pierwszy dzień w Singapurze zakończyliśmy w iście singapurskim stylu – w sklepach (Singapur to podobno mekka zakupoholików) i na jedzeniu.
Trochę przez przypadek trafiliśmy na ogromne centrum handlowe z elektroniką – Funan Digitalife Mall (w okolicy kościoła św Andrzeja). Tutaj faktycznie sprzęt jest znacznie tańszy niż w Polsce! Wiemy już też, dlaczego Singapur wydawał się nam taki dziwnie wyludniony w niedziele – wszyscy ludzie byli w centrach handlowych!
A na jedzonku wylądowaliśmy na Bugis – wcześniej rzucając tylko okiem na piękny Meczet Sułtana (był już niestety zamknięty dla turystów). Ulica Bugis jest specyficzna – na zakupy jej nie polecam – tłumy ludzi i ceny typowo pod turystów. Siedzieliśmy w ogromnym centrum jedzeniowym – Albert Centre, obserwując jak co chwilę podjeżdżały autobusy z wycieczkami „na zakupy”.
30 maj – poniedziałek – Ogród botaniczny i wyspa Sentosa
Plan na poniedziałek mieliśmy już dawno ustalony. Wszyscy odradzali wyprawę na Sentose w weekend – tłumy Singapurczyków i turystów spędza tam wolne dni. Poniedziałek wydawał się więc idealny.
Ale wcześniej wyruszyliśmy do Ogrodu botanicznego (wstęp wolny). Dojazd jest bardzo prosty – trzeba się dostać na stacje metra Orchard Blvd, a potem autobusem (7,77,106,123,174) z przystanku nr 3 (są oznaczenia na mapce w metrze) prawie pod bramę Ogrodu widoczną z daleka. Ciekawostka – po drodze mijamy ambasadę USA – jest gigantyczna!
W Singapurze jest gorąco i duszno – o tym już było – ale tak duszno i gorąco jak w ogrodzie nie było nigdzie przez całe 16 dni naszej podróży! Było potwornie duszno! Jednocześnie przewracaliśmy się, widząc w ogrodzie ludzi biegających i ćwiczących na trawie. I nie byli to Azjaci! Czyli nawet „biały” jest wstanie się przyzwyczaić do tego klimatu i normalnie funkcjonować. Ciekawa jestem jednak, ile czasu musi upłynąć.
Ogród jest ogromy i naprawdę niesamowity. Można się tutaj miejscami poczuć jak w dzikim lesie tropikalnym.
Jednak naszym głównym celem był Narodowy Ogród Storczyków (czynny od 8.30 – wstęp 5 S$)
Jeśli tylko mamy okazje zawsze odwiedzamy miejsca, gdzie można zobaczyć storczyki. Ale to, co tutaj zobaczyliśmy przeszło nasze najśmielsze oczekiwania! Bo co powiecie na Vandy wysokości 1 m??!! Ogród jest ogromny, a tyle odmian storczyków jeszcze nigdy nie widzieliśmy. W kilku miejscach można zobaczyć odmianę Vanda Miss Joaquim – jest to kwiat wyhodowany w tym ogrodzie, symbol Singapuru.
Osobno były prezentowane te odmiany, które są kapryśne i trudne w hodowli. Miałam wrażenie, że były tam głównie takie storczyki, które można dostać u nas w sklepach ;)
Z ogrodu pojechaliśmy na słynną ulice Orchard Road. Tutaj padliśmy ze zmęczenia przy kawce w Starbucks – kawa znacznie tańsza niż w Europie.
Zapasy postanowiliśmy uzupełnić w supermarkecie Isetan (w podziemiach Liat Towers). Akurat była promocja kuchni japońskiej i mogliśmy skosztować kilku wynalazków. Ale największym zaskoczeniem było, jak ktoś odezwał się do nas po polsku! Tak poznaliśmy przesympatyczną japonkę Noriko, która studiowała w Krakowie, a teraz mieszka i pracuje w Singapurze.
Czas uciekał, a na nas czekała jeszcze kolejna atrakcja – wyspa Sentosa. Można się na nią dostać kolejką linową, promem lub koleją „Sentosa Expres„. Wybraliśmy ostatnią opcję – najtańszą – 3 S$ (w tym bilet wstępu).
Z metra wysiadamy na stacji Harbourfront – tam z trzeciego piętra centrum handlowego odjeżdża kolejka.
Wyspa Sentosa to tak naprawdę wielki park rozrywki. Jet tam oceanarium, ogród motyli, kasyno, pokazy kaskaderskie a wieczorem wielki widowiska światło i dźwięk. Niestety więcej się o atrakcjach wyspy od nas nie dowiecie. Nie przepadamy z takimi rozrywkami. Kolejką pojechaliśmy więc do końca, czyli na plażę, i tam spędziliśmy czas do wieczora.
Plaża oczywiście też sztucznie utworzona – piasek podobno przywieziony został z Malezji. A widoki – piasek jest, palmy są – co jest jednak nie tak? No jest – widok na morze jest mało zachęcający – na horyzoncie widać gigantyczne tankowce i platformy wiertnicze.
Czy zatem jest sens tam jechać? Tak – jeśli się chce uciec z miasta i choć na chwilkę wypocząć pod palmą. Sentosa jest wtedy fantastycznym pomysłem.
Dzień zakończyliśmy w centrum jedzeniowym na Little Indie i szwendaniem się tamtejszymi uliczkami.
31 maj – wtorek – wyspa Ubin czyli wreszcie prawdziwa przyroda
Po sztucznej wyspie Sentosa, chcieliśmy zobaczyć wreszcie prawdziwą wyspę. Najłatwiej dostać się na wyspę Ubin.
Polecam się tam wybrać na całodzienną wycieczkę. Metrem do stacji Tampines, później autobus 29 i wysiadamy na ostatnim przystanku – Changi Village. Przystań jest po lewej stronie od dworca. Łódeczki odpływają, jak zbierze się 12 osób – cena 2,5 S$.
Ciekawostka – Ubin to Park Narodowy. Po powrocie z wyspy wszystkie bagaże są skanowane. To tak na wszelki wypadek jakby ktoś chciał zabrać coś z wyspy ;).
Wyspę najlepiej zwiedzać wypożyczając rowery (lekkie targowanie wskazane – 16 S$ za dwa, na cały dzień). Trzeba też pamiętać, żeby zabrać ze sobą coś do picia, na słońce, od deszczu i koniecznie środek na komary. Obuwie – ja miałam trekingowe sandały, Marek japonki – choć niektórzy polecają pełne buty (nie wchodziliśmy głęboko w las, a na pomosty i na rower sandały są wystarczające). Polecam wydrukować sobie ze strony mapkę wyspy – jest wprawdzie centrum informacji (można tam dowiedzieć się jakie rzadkie gatunki żyją na wyspie) ale ze względu na ochronę środowiska papierowych mapek już nie mają.
My ksero mapy (trochę mało wyraźne) dostaliśmy od pana od rowerów.
Na trasie podziwiać można niesamowitą przyrodę – ogromne palmy, egzotyczne drzewa – widzieliśmy wreszcie kauczukowca!
Z mieszkańców wyspy widzieliśmy wydrę, dzikie świnie, warana, węża, gekona, kraby, ryby oddychające powietrzem i wielkie motyle. Praprzodka kury domowej który żyje na wyspie tylko słyszeliśmy.
Na początku wybraliśmy trasę na Jawa Wetlands. Czekały tam na nas długie pomosty wzdłuż brzegów wyspy. W czasie odpływu można z nich obserwować niezwykłe morskie stwory. Niestety my trafiliśmy na przypływ.
Pogodę mieliśmy fantastyczną – ale już na koniec wycieczki zaczęły nas gonić chmury. Udało się nam zdążyć – ale łódeczką wracaliśmy już w strugach deszczu.
Na koniec takiej wycieczki polecam koniecznie zatrzymać się na jedzenie zaraz przy dworcu autobusowym. Piliśmy tam też najlepsze soki!
To nas ostatni wieczór w Singapurze – wyruszyliśmy więc wreszcie ze statywem na światełka. Było fantastycznie! Dodatkowo załapaliśmy się na pokaz laserów z budynku Marina Bay Sands
Aha – zaglądnęliśmy też do gigantycznego kiedyś i nadal bardzo eleganckiego hotelu Raffles. Obecnie tylko część jest przeznaczona na hotel – w pozostałej części są sklepy itp.
1 czerwca – środa – ostatni dzień, czyli błąkanie się i przeprawa do Malezji
Rano pakowanie i wielkie śniadanko u Pana Araba zaraz niedaleko naszego hostelu. Potem zrobiliśmy mały spacerek do parku – widać z niego hotel Marina Bay Sands.
Samolot na wyspę Penang w Malezji mieliśmy ok. 15 – ale z malezyjskiego miasteczka Johor Bahru (znacznie tańsze loty niż bezpośrednio z Singapuru). Tak więc plan na dziś to dostać się do Johor Bahru.
Oczywiście najprościej wsiąść w autobus i dojechać bezpośrednio. Jednak na blogach wszyscy polecają wersje z przesiadkami – znacznie tańszą i w sumie bezproblemową.
My rozwiązaliśmy to tak:
– metrem do stacji Kangi (można wysiąść przystanek wcześniej – ale autobus „startuje” z Kangi więc lepiej zająć miejsce)
– z Kangi autobus 170 (oczywiście nadal na kartę EZ Link) do dworca Larkin w Johor Bahru. Po drodze wysiadki na dwóch granicach (pamiętajcie o wypełnieniu druków na granicy w Malezji). Wsiadamy potem do kolejnego autobusu 170 – ten, którym przyjechaliśmy nie czeka.
– z dworca Larkin w Johor Bahru musieliśmy dostać się jeszcze na lotnisko. Są autobusy – ale niestety ten bezpośredni nam uciekł. Zostało nam tylko taxi… i tu poczuliśmy się wreszcie jak w Azji! ;) Po tym uporządkowanym i anglojęzycznym Singapurze – tutaj nikt nic nie wie, nie mówi po angielsku i trzeba się targować. Miodzio + jeszcze ciężki plecak na plecach.
Na lotnisko jedzie się ok 1/2 h – zapłaciliśmy 40 RM – zdziercy!
Lecieliśmy tanimi liniami Fire Fly – niestety bilet kupowaliśmy ze zbyt małym wyprzedzeniem żeby było mega tanio (ale i tak nie było źle – po ok. 150zł na osobę).
Na lotnisku mieliśmy jeszcze chwile czasu żeby złapać oddech i coś zjeść.
Johor Bahru żegna nas niestety chmurami i deszczem. Nici z widoków. W samolocie dostajemy kanapkę i wodę mineralną (czy się dostanie zależy chyba od ceny biletu).
Zaczynamy kolejny etap naszej podróży – po uporządkowanym Singapurze zobaczymy wreszcie Malezję!
Na koniec trochę o wydatkach. Dla tych którzy szukają tu głównie informacji praktycznych – mam osobny wpis TUTAJ. Zapraszam.
– Przelot Kraków – Singapur – Lufthansa – 1900zł – za osobę
– Malezja – Przelot Johor Bahru – Penang – 157 RM za 1 os
– Singapur – karta Ez Link 12 S$ + doładowania min 10 S$
– Singapur – bilet na wyspę Sentosa + kolejka 3 S$ – za osobę
– Singapur – łódka na wyspę Ubin – 2,5 S$ w jedna stronę – za osobę
– Singapur – wyspa Ubin – wypożyczenie rowerów 16 S$ za 2 na cały dzień
– Singapur – Ogród storczyków – 5 S$ – za osobę
– Singapur – Kallang River Backpackers – 44 S$ za pokój 2 osobowy bez łazienki
– jedzonko 2,5-8 S$ (zapiekany ryż, carrot cake, royak, murtabak)
– świeży sok z owoców 2-5 S$
– rambutany – 3,5 S$ za 1 kg
– kawa – 1,5 S$ (średnia w Starbucks 6 S$)
– piwo – 5 S$