Uciec w zimie od mrozu albo paskudnej pluchy i szarej brei która zalega na chodnikach w Krakowie zawsze było dla nas kuszące. Niestety jakoś się nie udawało… A nie udawało się przez narty! Jak tylko była okazja jechaliśmy spędzić cudowny dzień gdzieś na stoku.
W tym sezonie jednak narty poszły w odstawkę i wreszcie ruszyliśmy się ku ciepełku. W zasadzie wybór był niewielki – albo mega tropiki za kosmiczną cenę (choć przed świętami Wenezuela kosztowała nawet 1600 zł) albo stosunkowo zimny o tej porze Egipt czy Turcja. Pogoda też pokazała co potrafi – krótko przed naszym wylotem spadł śnieg na Majorce… tak więc wytypowaliśmy na te nietypowe wakacje Teneryfę – wybór okazał się doskonały!
Komfortowe domki na skraju roztoczańskiego lasu, w cichej i spokojnej okolicy pośrodku Roztocza. Idealne do aktywnego wypoczynku lub błogiego lenistwa... :)
Zobacz, zachwyć się, zarezerwuj!
Jak zawsze w przypadku wyjazdów za miedzę – czyli w Europie nie będę się rozpisywała o szczegółach. To nie Azja ;). Tym bardziej, że wybraliśmy najbardziej z wygodną formę wyjazdu – z biurem podróży. Jednak zakres w jakim wykorzystaliśmy biuro to tylko przelot, hotel i jedzenie. Tydzień na wyspie organizowaliśmy sobie sami – niewiele czasu spędzając przy basenie hotelowym i w pokoju.
Na pięć dni wynajęliśmy samochód – koszt 130€. Dodam jeszcze, że paliwo na Teneryfie jest tańsze niż w Polsce (w przeliczeniu 4-4,2zł). Nic tylko jeździć.
Nasza bazą wypadową było Los Christianos. Było to wygodne z dwóch powodów: blisko do promu i zaraz za miasteczkiem wypadamy na autostradę.
Więcej praktycznych informacji już wkrótce. :))
Pierwszą wycieczkę zaplanowaliśmy na północ wyspy. Po drodze zaglądnęliśmy do stolicy Santa Cruz. W innych relacjach czytałam, że prawie nikt nie znalazł tam nic godnego uwagi. Miasto jednak wygląda ciekawie – stare budynki, place i śmiała architektura sali widowiskowej. Widzieliśmy to wszystko z… samochodu. Niestety tym razem, tak jak i podczas całego pobytu miasta nas nie polubiły i bardzo często rezygnowaliśmy z ich zwiedzania. W sumie mała strata – było więcej czasu na niesamowite widoki i przyrodę :)
Wyjeżdżając ze stolicy, dosłownie po kilku minutach możemy znaleźć się na Playa de las Teresitas. Jest ona ciekawa głównie dlatego, że pasek został na nią specjalnie przywieziony i jest żółciutki. Jest tutaj całkiem spory falochron, jednak kilka ogromnych betonowych bloków było przesuniętych – siła oceanu jest ogromna…
Następnie zaczęliśmy piąć się serpentynami w góry Anaga w kierunku Playa de San Roque. Polecam to miejsce – można pospacerować po kamienistej plaży i jest skała wbijająca się w ocean jak dziób statku. Jednak najmilsze wspomnienia z tego miejsca mamy kulinarne – obiadek zjedliśmy w Barze Casa Africa. To była przepyszna ryba, typowe dla Wysp Kanaryjskich ziemniaczki i sos czosnkowo-paprykowy. Tylko przy zamawianiu było trochę trudno – nie mają tam menu, a pani która nas obsługiwała mówiła tylko po hiszpańsku. Wybór na migi jednak był strzałem w dziesiątkę! Ryba była tak pyszna, że miałam ochotę zjeść nawet ości! Na koniec poprosiłam pana żeby napisał nam jak się nazywa – el abadejo… albo też rdzawiec.
Kolejną ciekawostką była mała kropka na mapie, na końcu drogi – Benijo. Niesamowite zejście do oceanu po drewnianych schodkach. Tylko jeden problem – brak miejsc do zaparkowania. Polecam jednak, bo warto tam dotrzeć.
Północ Teneryfy jest o tyle ciekawa, że występują tam lasy laurowe – podobne jakie możemy spotkać na sąsiedniej Gomerze. Faktycznie lasy są niesamowite – z omszałymi drzewami i „mleczykami” wielkości człowieka.
Znowu kierujemy się ku wybrzeżu – w relacjach polecano Punta del Hildago. Niestety już sam widok po drodze nie zachęca – blokowiska. Plaża na końcu też nie zachwyca. Miejsce to znane jest z plaży dla surferów – niestety fale była karłowate i z pokazu nici. Szkoda było czekać nawet na zachód słońca… Wyjeżdżając zobaczyliśmy jeszcze Teide zza chmurki. Niesamowity jest ten wulkan!
Na koniec dnia chcieliśmy jeszcze zobaczyć podobno piękną miejscowość La Laguna. Jednak pamiętacie jaki pech nas prześladował? – tak właśnie i tym razem nie znaleźliśmy miejsca do zaparkowania…
Cała wycieczka to przejechane 270 km.
Kolejny dzień to wyjazd dość wcześnie w kierunku wulkanu Teide. Tym razem mieliśmy towarzyszy: Magdę i Tomka. Pogoda rano była zachwycająca. Po drodze mijamy winnice i niesamowite sosnowe lasy. Jednak pnąc się coraz bardziej do góry z trwogą obserwowaliśmy jak spada temperatura! Na szczęście byliśmy dobrze przygotowani.
W końcu wulkan pokazał się w całej swojej krasie. Jest niesamowity! Mam nadzieje, że uda się nam jeszcze kiedyś tu dotrzeć żeby wejść na samą górę.
Teren wokół wulkanu to przepiękna mozaika z zastygłej lawy i przeróżnych kolorowych skał. Ale spotkamy tutaj też roślinę która występuje tylko na Teneryfie – Żmijowiec. Niestety w lutym były tylko ususzone gałązki. Gdy kwitnie – to ogromny kłos czerwonych kwiatuszków! Musi wyglądać przepięknie – szczególnie że widzieliśmy ich tam całkiem sporo.
Wracaliśmy już inną drogą – na północ przez ogromne i ponure gruzowiska zastygłej lawy. Niestety widoki szybko się skończyły bo nadciągały chmury zasłaniając nie tylko Teide ale cały świat wokół!
Na szczęście na wybrzeżu niezmiennie świeciło słońce i mogliśmy popatrzeć na ogromne skały Los Gigantes z tarasu widokowego.
Kolejny dzień i kolejna wycieczka to obowiązkowa na Teneryfie: trasa do wąwozu Masca. Już się przyzwyczailiśmy, że jadąc gdziekolwiek musimy być przygotowani na fantastyczne widoki. Tak było i tym razem. Nawet sąsiednia Gomera była widoczna jak na dłoni.
Masca to naprawdę urocze miejsce. Jeśli chcecie zrobić fajne zdjęcia wioski na tle skały – najlepsza pora to ranek. Niestety rano cały wąwóz pogrążony jest w cieniu. Już wcześniej zastanawialiśmy się czy schodzić (podobno 3h) wąwozem do oceanu. Brak słońca jednak przesądził sprawę. To też odkładamy zatem na następną wizytę.
Kolejny punkt programu to bardzo polecane Teno Alto. Odbijamy od głównej drogi i faktycznie droga robi się dość wąska i miejscami dziurawa. Jednak asfalt jest. Na końcu drogi powita nas wioseczka z dość tanią restauracją i ładnym zapachem jedzenia. Ale to co naprawdę warto tutaj zobaczyć jest jeszcze kawałek dalej. Trzeba pojechać – albo przespacerować się jeszcze kawałek (za restauracja prosto). Tam odkryjemy niesamowite skałki! Po okolicy jeszcze się trochę pokręciliśmy – jest tu pełno ciekawych miejsc na spacery z widokiem na ocean.
Jednak najbardziej emocjonujący :) przejazd był jeszcze przed nami. Z Buenavista del Norte jedziemy do latarni morskiej Punta de Teno. Droga jak droga – ale formalnie jest zamknięta i jedziemy na własne ryzyko. A ryzyko chyba trochę jest – nad nami wiszą ogromne skały!
Tutaj warto zatrzymać się na chwilę. Obok latarni skłębiona lawa wpadająca do oceanu i jest piękny widok na Los Gigantes.
Kolejny punkt programu dzisiaj to Garachico. Tutaj znowu zastygła lawa wpadająca do oceanu. Miejscowość ta jest znana właśnie z powstałych z zastygłej lawy basenów w oceanie. Niestety mieliśmy pecha i słońce się schowało – a jak wiadomo woda nie jest już wtedy tak zachwycająco błękitna… Za to zaglądnęliśmy do centrum miasteczka. Jest tam ciekawa kawiarnia z altanką na piętrze (potem podobną widzieliśmy też w Icod de los Vinos) i klasztor św. Antoniego.
Na koniec zostawiliśmy sobie słynne Smocze Drzewo w Icod de los Vinos. I tutaj znowu problemy z parkowaniem – jeśli nie znajdziecie miejsca zaraz na początku, kierując się do Draceny, jest jeszcze szansa wjechać na płatny parking podziemny. Potem zaczyna się masakra… staliśmy na końcu uliczki nachylonej chyba pod kątem 45 stopni! I nie dlatego, że nie było wcześniej miejsc… tam po prostu było w miarę płasko. Szczerze odradzamy wjeżdżanie w te najbardziej strome uliczki, bo ryzyko spalenia sprzęgła i mocnego poobijania samochodu jest bardzo duże. Świadomość jazdy samochodem, którego stanu nikt nie będzie sprawdzał przy oddawaniu (serio!), może niektórych skłaniać do szarżowania… ale miejcie w pamięci, że żeby go zwrócić, to trzeba nim dojechać do wypożyczalni. ;))
Schodząc do ogrodu z wielką draceną możemy zobaczyć nieco młodszą i „mniejszą” (chyba tylko w obwodzie pnia, bo wysokością dorównuje). Wstęp do ogrodu płatny – ale można ją też zobaczyć z placu / tarasu przy kościele. Sam kościół też ciekawy – drewniane, bogato rzeźbione ołtarze.
Wracając pokazał się nam Teide w całej trasie. Niestety długo to nie trwało – zanim dotarliśmy do miejsca z lepszym widokiem już zasłaniały go chmury. Strasznie grymaśny ten wulkan – może to jednak nie męski Tadek tylko Tereska? ;)
Dla tych co będą mieć do widoków wulkanu więcej szczęścia – dobre zdjęcie z widokiem na dracenę, wieże kościoła i Teide można zrobić wyjeżdżając z Icod. Zaraz za rondem po lewej stronie – dokładnie tutaj. Nam się nie udało.
Przejechaliśmy w tym dniu 174 km.
Ostatni dzień przeznaczyliśmy znowu na wycieczkę w okolice Teide. Różnice zauważyliśmy już na trasie – było poniżej zera i wszystko dookoła było pokryte szronem.
Jednak słońce szybko się z nim rozprawiło. Na górze byliśmy już ok. 9 rano – dopiero ok. 10 ruszyły drogą autokary dowożące turystów do kolejki.
Tym razem najpierw zatrzymaliśmy się przy niesamowitym skalnym łuku. Co ważne byliśmy tam sami! Podobnie przy najsłynniejszej na wyspie skałce – podobnej do naszej Maczugi Herkulesa.
Niedaleko Roques de Garacia jest restauracja i budka z Panem od Parku. Tam wreszcie dowiedzieliśmy się gdzie jest Pasaje Lunar – czyli krajobraz księżycowy (zaraz za Vilaflor, trasa zaczyna się w lesie). Pan pokierował nas też do tzw. pustyni – czyli Minas de San Jose. Jest zaraz przy drodze, po prawej stronie jak miniemy wjazd do kolejki na Teide. W rzeczywistości to nie piasek, a bardzo drobny żwirek powstały po wybuchu wulkanu. Niestety słońce postanowiło się schować za chmurką więc typowo pustynnych klimatów zbyt wiele nie mieliśmy.
Już w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na parkingu przy Los Azulejos. Pisałam już, że skały wokół Tejde mają czasem fantastyczne kolory – tutaj spotkamy turkusowe!
Zjeżdżając serpentynami goniły nas coraz większe chmury aż w końcu sypnęło śniegiem z deszczem. W końcu to luty. Jednak gdy już dotarliśmy na wybrzeże, to przywitało nas piękne słońce i upał (miejscowi mówią, że na Teneryfie jest 5 stref klimatycznych). Zaglądnęliśmy do El Medano na słynną plaże surferów. Jednak plaża de la Teita nie zachwyca tak jak ta, która widzieliśmy na północy Teneryfy.
Prawdziwe jednak zaskoczenie czekało na nas w Los Christianos – taka ulewa, że aż wybijały studzienki kanalizacyjne… wielka chmura wisiała nad miastem (i tylko nad nim) przez cały dzień. To jednak dobrze wykorzystaliśmy ten dzień i piękną pogodę na górze!
Ostanie popołudnie wykorzystaliśmy na spacerki nad oceanem (pogoda znacznie się poprawiła) i na zakupy.
I tak się zakończyła nasza przygoda na Teneryfie. Jedno jest pewne – jeszcze tu wrócimy! Zostało tyle do zobaczenia! Świadomie zrezygnowaliśmy z płynięcia promem na Gomerę – sama Teneryfa oferuje na tydzień wystarczająco dużo atrakcji. Wyspa ciekawa jest też z dwóch powodów – z pobytu na niej będą zadowoleni i ci co lubią aktywnie spędzać czas (masę ciekawych miejsc i ogromna ilość tras trekingowych) i ci co lubią ciszę i spokój (na plaży głównie osoby starsze i rodziny z dziećmi).
Czego nie widzieliśmy, lub nie zrobiliśmy a polecamy:
– zejściem wąwozem Masca
– wejście na Teide (trzeba pamiętać o wcześniejszej rezerwacji)
– wyprawa na Krajobraz Księżycowy – Paisaje Lunar
– Jaskinia Wiatru – Cueva del Viento w Icod de los Vinos
– Wąwóz Piekielny (Baranco del Infierno) w Adeje
– przejazd od wulkanu Teide w kierunku obserwatorium – niesamowite skały – zobaczcie sami TUTAJ
7 komentarzy
Piękne zdjęcia, piękny opis :)
Jeszcze raz wielkie DZIĘKI za wspólną eskapadę po wyspie, bez was byśmy tyle nie zobaczyli.
Pozdrawiam
A jednak wyszło bardzo intensywnie! Świetnie!
Kasiu piękny opis i zdjęcia. Już niemogę sie doczekac kiedy tam znajdę sie na stałe.
A tą listę rzeczy do zobaczenia mam nadzieję, że zrealizujemy juz razem.
Pozdrawiam :))
Gosiu! Trzymam kciuki za Waszą Teneryfę. Będziemy Was odwiedzać :)
Asiu – udało się, choć brakuje mi że nie wdrapaliśmy się na Teide :)
Tomku – to my dziękujemy! Pozdrawiam serdecznie!
piekne zdjęcia, super kolory, Teneryfa jest niesamowita, mieszkam tu ponad 10 lat i codziennie odkrywam cos nowego, Pozdr dzis 27 grudnia i mamy 26 st