Zabieramy Was wreszcie do Bangkoku. To nasz pierwszy dzień w tym mieście tak kochanym i znienawidzonym równocześnie przez wielu… Tym razem nasza relacja będzie szła dwutorowo. Będziemy zabierać Was na naszą włóczęgę po Tajlandii i Kambodży opisując wyjazd dzień po dniu, a jednocześnie będziemy publikować bardziej rozbudowane wpisy praktyczne i szczegółowe opisy najciekawszych miejsc i obiektów na naszej trasie… Ostrzegam, będzie tego całkiem sporo!
I oto jesteśmy Bangkoku. W Polsce zima się powoli rozkręca a my uciekamy tam gdzie ciepło.
W Bangkoku wylądowaliśmy 26 listopada 2014 roku. Dla wielu pierwsze wspomnienie z Bangkoku to powiew ciepłego powietrza zaraz po wylądowaniu (no w sumie nie tak od razu… wysiada się do rękawa, potem klimatyzowana hala lotniska, klimatyzowana kolejka, itd… ;)
My chyba już zbyt wiele razy byliśmy w naszej ukochanej Azji, żeby ten powiew z Bangkoku był jakoś bardziej wyjątkowy… na dodatek wylądowaliśmy tam wcześnie rano. Ale niech będzie jak u innych. Powitał nas ciepły powiew – jesteśmy w Bangkoku! Zaczynamy naszą przygodę z całkiem sprawnie już dreptającą Malwinką (dwa i pół roku) i bez… wózka!
Jak zawsze w nowym miejscu, tuż po przylocie, nie unikniemy kontaktu z transportem miejskim. Jak wszędzie są dwie opcje – taksówki lub transport zbiorowy.
Nasz transport z lotniska zaplanowaliśmy w możliwie najtańszy sposób. Z lotniska jedziemy kolejką Airport Rail Link. Kolejkę znajdziecie poniżej hali przylotów. Do wyboru jest szybsza Express i wolniejsza City Line z większą liczbą przystanków i inną stacją końcową. Jest też różnica w cenie – 150 lub 45 B i czasie przejazdu – 15 i 30 minut. My w sumie wyboru nie mieliśmy, bo wersja „Express” tego dnia nie kursowała. ;)
Z ostatniej stacji kolejki (Phaya Thai) musimy wsiąść taksówkę. I tu miłe zaskoczenie – zamiast tłumu naganiaczy, pan przy stoliku. Wypisuje kwitek, woła taksówkę. Pytam ile – a on że na taksometr. No to super! Nie do końca. Taksówkarz ruszając mówi że pojedzie za 200B, my że na taksometr. W końcu włącza, ale jeszcze trzy razy próbuje namówić nas na jazdę bez taksometru. Na końcu, przy hotelu płacimy 75B… oczywiście z fochem – nie chce się mu podjechać pod sam hotel, tylko wyrzuca nas na chodniku 200m dalej, po drugiej stronie ruchliwej ulicy. Witaj Bangkoku!
Nasz hotel – The Royal ThaTien Village – cudny! W bocznej uliczce, zaraz przy świątyni Wat Po. Będąc na koniec jeszcze raz w Bangkoku tym bardziej docenimy jego spokojne położenie.
Przemiła pani na recepcji częstuje nas sokiem z małego orzecha kokosowego. Chyba jeszcze nigdy tak mi nie smakował, a zbyt wielką entuzjastką tego napoju nie jestem. Nasz pokój jeszcze nie jest gotowy, ale możemy rzucić rzeczy i się wykąpać. Wynajdujemy, że mamy niedaleko targ kwiatowy i warzywny, potwierdzają to mile dziewczyny z Polski które spotykamy przy recepcji.
Wystarczy główną drogą iść w prawo aż dojdziemy. No to człapiemy.
Na ulicy zaczepia nas miły pan, a że na Targ pewnie, a to tutaj w lewo, w boczną ulicę i dalej prosto, a i tam świątynia, Budda leczący hemoroidy i w ogóle same cuda na kiju. No to już pierwszego dnia mamy przegląd pułapek Bangkoku – cwaniactwa taksówkarzy i miejscowych wprowadzających w błąd…
Ach jeszcze żeby obraz był kompletny – w 7-eleven przy drugich zakupach zaczęliśmy sprawdzać i okazało się, że uśmiechnięty Pan nabija białasom towary podwójnie. Przyłapany nie przeprosił nawet, ale oczywiście z uśmiechem proponował gratisowe mentosy. Witaj Bangkoku!
Oczywiście na targ idziemy swoją drogą. Targ fajny, masę warzyw, świeży imbir – aż w nosie kręci od zapachów. Kwiatów, a w szczególności storczyków, się nie dopatrzyliśmy. Tuż obok targu remontują nabrzeże – będzie ocieniona promenada nad rzeką. Na razie to jeszcze stan surowy. Ale gdy wrócimy tu trzy tygodnie później, to wszystko będzie gotowe, lśniące i czekające na spacerowiczów.
Teraz staramy się znaleźć przystanek tramwaju wodnego. Powiem szczerze, że nie mając pojęcia jak to funkcjonuje jest ciężko. Oczywiście miejscowi też nie pomogą. Jak tylko przedzieramy się do rzeki i do jakiegoś pomostu, zaraz proponują nam wycieczki łodzią. Czyli to nie tu?
Teraz wiemy, że wystarczy patrzeć, czy na pomoście są chorągiewki oznaczające która linia się tu zatrzymuje. Polecamy pomarańczową. W informacji turystycznej można dostać bardzo dobre mapki z rozpisanymi przystankami – ale tego dowiadujemy się w ostatni dzień.
W końcu, dopiero za świątynią, przy skrzyżowaniu gdzie zaczyna się mur pałacowy trafiamy na wejście do tramwaju – to przystanek nr 8, Tha Thien. Obok oczywiście też są wycieczki na łodziach bardziej kameralnych, ale różnica w cenie jest kolosalna.
Bilet jest jednorazowy bez znaczenia ile przystanków – 15 B (1,5 zł) – wycieczki 500- 1000 B , ale fakt pływają też po bocznych kanałach, tam gdzie tramwaj nie dociera.
Mamy plan maksimum, wsiadamy i cali zachwyceni jedziemy do końca. Na ostatnim przystanku przesiadamy się do łodzi, która płynie z powrotem. Mamy nosidełko, a Malwinka ukołysana na falach szybko w nim zasypia. To pierwszy nasz wyjazd bez wózka. Jeszcze ciągle mam obawy, czy dobrze zrobiliśmy nie zabierając go…
Bangkok od strony rzeki jest fantastyczny, brak korków, tanio. Tylko niech Was nie zmylą nasze zdjęcia pustych łodzi – tak jest tylko na końcowych przystankach. Pomiędzy tymi bardziej popularnymi czasem trudno się wepchnąć do środka. Wiem jedno, takie przemieszczanie się po mieście pokochałam z całego serca. Teraz tęsknię nawet za jazgotliwym głosem gwizdka, który wtedy przyprawiał mnie o zawał przy przybijaniu do pomostu.
Teraz wysiadamy na przystanku w okolicach Rambuttri i Khao San Road. To serce backpakerskiego Bangkoku… prawdziwe białe getto. W dzień jest tu jeszcze spokojnie, wieczorem pojawiają się stragany, wózki z jedzeniem, gra muzyka i przelewają się tłumy. Już widzimy, że o tanim, znanym z opowieści Bangkoku możemy zapomnieć. I to nie tylko nasze zdanie – zaglądnijcie też do Pawła z Travelerlife.
Wracamy tramwajem w nasz spokojny popołudniową porą rejon Bangkoku. Trochę na siłę namawiam jeszcze Marka żeby zwiedzić świątynię Wat Po. Słońce już dość nisko, prawie nie ma ludzi. Bilet to 100B i zaraz za wejściem, po lewej stronie dostajemy butelkę wody – jest w cenie biletu.
Wat Po znana jest głównie z ogromnego posagu leżącego Buddy. Faktycznie robi wrażenie.
Jest tu też przyjemny ogród i kilka małych świątyń rozrzuconych po całym terenie.
Na koniec jeszcze jedna atrakcja – znana szkoła masażu, a przy niej niesamowite stare freski z rozrysowaną anatomią człowieka. Tutaj też możemy skorzystać z profesjonalnego zabiegu. Ceny wyższe niż na ulicy, ale bez przesady. Pojedynczy masaż to koszt 200-300B. Minus jednak taki, że trzeba doliczyć koszt biletu do świątyni. Gabinet jest też tylko czynny w czasie otwarcie świątyni dla zwiedzających. Okazuje się jednak, że ich filia jest tuż obok naszego hotelu…
Niestety nie skorzystaliśmy i strasznie żałuję. Ulica przy świątyni jest usiana stoiskami z przeróżnymi medykamentami, mydełkami, ziołami i olejkami do masażu. Obiecuje sobie, że wrócimy tutaj jak będziemy drugi raz w Bangkoku. Niestety się nie udało…
Na terenie świątyni jesteśmy do zachodu słońca. A nawet dłużej. Już mieliśmy wracać, a tu wszystkie stupy zalśniły blaskiem reflektorów. Aż żal było wychodzić…
W końcu wracamy do hotelu i padamy na łóżko! To był bardzo długi dzień!
WYDATKI:
- hotel The Royal Tha Tien Village 2400 B – 2 noce
- Pociąg z lotniska 45 B za osobę
- Taxi do hotelu 75 B (taksometr, chciał się umawiać na 200 B)
- Tramwaj wodny 15 B /os (90 cały dzień pływania)
- Restauracja 470 B(zupa, pat thai, ryz z mięsem i jajkiem, piwo)
- Soki 50 B
- świątynia Wat Po 100 B
- spożywcze 150 B
8 komentarzy
Hej,
jak czytam waszą relację to przypominam sobie jak tam dotarłem, wtedy jeszcze sam.
Nie wyobrażam sobie podróżowania po Tajlandii z wózkiem. Teraz po naszym Chile z Marianną jeszcze bardziej jestem przekonany o tym, że wózek podczas takich wypraw to zło :-). Nie wiem czy zwróciliście uwagę na to, że a) tam mało kto ma wózek, b) nie widać w ogóle osób niepełnosprawnych na wózkach?
Czekam na dalsze wpisy :-)
Masz racje, po pierwszych dwóch dniach faktycznie odpuściłam i już nie bałam się jak poradzimy sobie bez wózka. Nasza Malwinka z natury nie ma problemów z chodzeniem i jest dość długodystansowa. Moje obawy to głównie co ze spaniem. Jednak nosidełko rozwiązało sprawę. Tyle że to Marek był skazany głównie na noszenie – ja po kontuzji kolana raczej mam ograniczony zasięg noszenia ;). A wózki owszem widzieliśmy – całkiem sporo :) – na wyposażeniu innych turystów z dziećmi :) Pozdrawiamy i niezmiennie zazdroszczę tego Chile! Cudownego roku 2015 życzę i niezapomnianych wypraw!
Tak, ten patent z budką i niby pośrednictwem w taxi na Phaya Thai jest niezły! Naszej taxi po 5 min popsuł się taksometr… Pan do mnie 250 batów więc dałam mu szansę jeszcze, bo na Khao San 85 będzie max., ale uparty był, więc wysiadłam a pan nie dostał nic. Machnęłam ręka i w pół sekundy miałam kolejną taxi. Niestety, jak sobie sam człowiek nie ustali że „meter” to nic mu nie pomoże ;)
Nie mam dzieci, ale nie wiem jak byście się mieli poruszać z wózkiem po Bangkoku. Nawet tajskie rodziny ich nie używają, nie tylko z resztą w BKK. Chodniki, gigantyczne krawężniki – masakra.
Aha, i nigdy nie należy słuchać nikogo, kto podszedł do Was bezinteresownie, serio… Nie tylko w Tajlandii :) Nigdy nie słuchamy tam tuk tukowców, którzy twierdzą, że coś jest zamknięte itd. A jeśli pytacie Taja o drogę, to zapytajcie zawsze 3 i wyciągnijcie średnią :) Oni muszą (z natury) Wam odpowiedzieć, ale nie zawsze znają odpowiedź. Z resztą, najlepiej liczyć na siebie i intuicję :)
Aha i nawet w okolicy Khao San i (mojej ulubionej) Rambuttri można żyć tanio, spokojnie zjesz tam kolacje o za 300 i za 30 batów ;)
Pozdrawiam!
O tym „bezinteresownym” zagadywaniu będziemy jeszcze pisać, bo takich pułapek na turystów jest w Tajlandii całkiem sporo. ;)
Lubię takie szczegółowe relacje i piękne zdjęcia. Czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy :) Malwinko to dzielna dziewczynka – taki chyba urok dwu i półlatków ;) Moja może chodzić i chodzić w przeciwieństwie do swojej starszej siostry.
Uff ;) czyli dobrze że ktoś lubi, bo będziemy takie szczegółowe wrzucać. Ale obiecuję, że nie będzie w stylu „wstałem zjadłem śniadanie” ;)) Och nie strasz, że z wiekiem Malwie zamiłowanie do chodzenia przejdzie. Muszę zatem podsycać tą umiejętność i przeganiać po kilka kilometrów dziennie na spacerkach ;) Pozdrawiam serdecznie!
Czekamy z niecierpliwością na ciąg dalszy :) Starsza (4 latka) na hasło „ścigamy się?” jakimś dziwnym cudem często odzyskuje siły – tak w ramach pocieszenia ;) Pozdrawiamy!
Ojej, czekacie… A ja siedzę w slajdach z Armenii ;) Ale obiecuje wkrótce Bangkok cz.2 – zostało mi tylko wstawić zdjęcia do tekstu ;) Pozdrawiam!