Mam nadzieję, że pokazaliśmy już Wam jak niesamowity jest Oman w pierwszej części naszej relacji z wyjazdu. W drugiej części zobaczycie takie cuda – ranek na fantastycznej, pomarańczowej pustyni, w południe kąpiel w krystalicznych basenach w górach, a wieczór i nocleg na białej plaży. To wszystko w ciągu jednego dnia! Bajka? Nie, to Oman…
Komfortowe domki na skraju roztoczańskiego lasu, w cichej i spokojnej okolicy pośrodku Roztocza. Idealne do aktywnego wypoczynku lub błogiego lenistwa... :)
Zobacz, zachwyć się, zarezerwuj!
Dzień 8 (14.03) – Przez Muscat do Sink Hole. Namiot na Wite Beach.
Po wieczornych bliskich spotkaniach z wielbłądem, okazało się, że to nie koniec przygód z przyrodą Omanu. Jesteśmy w środku śniadania, a tu nagle na horyzoncie pojawia się spore stado kóz. Ja już oczami wyobraźni widzę wesołe kopytka w naszych talerzykach i w puszce z tuńczykiem. Na szczęście, za stadem podąża pasterz który odpowiednio kieruje beczącą gromadką i stado mija nas bez strat w ludziach i sprzęcie.
Dzisiaj na naszej trasie znowu Muskat – musimy uzupełnić zapasy. Odwiedzamy w tym celu gigantycznego Carrefoura w centrum handlowym Muskat City Center. Wybór wszystkiego jest przeogromny. Nas zachwyciło osobne stanowisko z daktylami. Na pewno przed powrotem jeszcze tam zaglądniemy, szczególnie, że jest to całkiem blisko lotniska.
Zatrzymujemy się też w okolicach portu i robimy rezerwację noclegu na ostatnią noc przed wylotem w hotelu Naseem.
Z Muskatu ruszamy wzdłuż wybrzeża na południe. Pierwsza atrakcja na trasie to Sink Hole. W sumie to nie wiem czego się spodziewałam. Wygląda to tak – dość spory teren jest ogrodzony i zrobiony jest tam park z altankami. Właściwa atrakcja – czyli „dziura” jest w samym centrum tego parku, ogrodzona murkiem. Schodzimy na jej dno schodkami. I tyle. Choć woda ma tam niesamowity kolor i pięknie rzuca refleksy na skały wokół. Zatrzymujemy się na piknik w altance. Niestety w „dziurze” się nie dało, bo słonce mocno tam prażyło i był tylko skrawek cienia.
Ostanie zadanie na dziś to odszukanie Białej Plaży. Jedziemy szutrem wzdłuż wybrzeża pomiędzy Fins a Tiwi i wypatrujemy ładnego miejsca pod namiot. Powiem szczerze, że nocowanie na plaży trochę mnie przerażało po opisie Ady, że pływy tutaj mogą być dość duże. Gdy w końcu trafiamy na właściwą plaże nie mamy wątpliwości – stoi tu już około 10 namiotów (jest weekend), więc na pewno w nocy nas nie zaleje. Znajdujemy miejsce nieco na uboczu i rozkoszujemy się kamyczkową plażą do zachodu słońca (a właściwie do kąpania Malwinki).
Dzień 9 (15.03) – Wadi Shab, Sur. Nocleg w aparthotelu.
Nocowanie na plaży jest super! A pobudka na plaży, gdzie słońce „wstaje z morza” jest jeszcze bardziej super. Już dawno przekonaliśmy się do nocowania w Omanie pod namiotem, ale nocleg na plaży to jak wisienka na torcie tych przyjemności! Nasza Malwinka jest idealnie zgrana ze wschodem słońca – kilka minut po 6 rano oglądamy z namiotu cuda dziejące się na zewnątrz.
Tym razem bez względu na słońce i muchy zostajemy nieco dłużej w naszym obozowisku. Spacerujemy wzdłuż morza, zbieramy muszelki i koralowce.
W planach na dziś mamy Wadi Shab – dość oblegane przez turystów miejsce, lepiej być tam wcześniej, szczególnie że mamy weekend. Gdy docieramy na parking jest jeszcze sporo miejsca. Na drugi brzeg przepływamy łódeczką za grosze. Malwinka w nosidełku zalicza właśnie kolejny środek lokomocji. Wędrówka wadi to wycieczka na pół dnia. Nam zajęło to od 9ej do 13ej. Trasa nie jest trudna, a w momentach zwątpienia ;) zawsze pojawiał się beton.
Przy samym końcu, tam gdzie pojawia się więcej wody jest już za trudno dla maluszka w nosidełku. Ja zostaję na kocyku w cieniu skały, a Marek przepływa dalej. Sama końcówka to śliczna grota z refleksami światła do której jednak trzeba wpłynąć dosłownie przez „dziurkę od klucza”.
Powrót zapowiadał się spokojnie – znamy już przecież trasę i wszystkie trudniejsze miejsca. Niestety niespodzianka pojawiła się w postaci urwanego sandała Kasi. Super sandała który był nie do zdarcia i miał już… ok 10 lat :). Boso po skałach wracać raczej trudno. Na szczęście znaleźliśmy kawałek plastikowego sznurka i jakoś powiązaliśmy but, a raczej podeszwę do stopy. Do łódki jakoś dotarliśmy, ale trzeba było widzieć miny turystów w butach górskich gdy nas mijali… ;))
Dzisiaj już dość wędrówek, rezygnujemy z Wadi Tiwi i jedziemy prosto do Sur.
Zaraz po wjeździe do miasta (wszystkie miasta w Omanie są przeraźliwie rozciągnięte) rozglądamy się za hotelem. Znajdujemy całkiem ciekawy i w przystępnej cenie Al Afiya Hotel Apartments – to właściwie mieszkanie z tarasem, kuchnią, sypialnią, jadalnią i łazienką za jedyne 20OMR (hotel otwarty kilka miesięcy wcześniej, stąd tak niskie ceny).
Po ulokowaniu się wyruszamy na miasto – znowu do polecanej przez LP restauracji. Jak zawsze zamawiamy soki, humus i tym razem rybę. Była pyszna – choć nie przebiła tej najlepiej na świecie jaka jedliśmy na Teneryfie :)
Dzień 10 (16.03) – Sur, grobowiec Sidi Miriam, Wadi Tiwi. Namiot na różowej plaży za hotelem w Ras Al Hadd.
Rano zbieramy się szybko żeby jeszcze przed największym upałem zobaczyć Sur. Miasto, tak jak już pisałam jest rozciągnięte jak wszystkie miasta w Omanie. Centrum stanowi spacerniak – kornisz wzdłuż plaży. Jest też malownicza latarnia morska, most i fort. Sur słynie głównie z produkcji charakterystycznych łodzi. Do stoczni można wejść. Niestety pracy przy łodziach nie dane było nam się przyglądać – chyba było za wcześnie i dlatego nie było tam nikogo.
Obowiązkowo w Sur trzeba usiąść na kawie z kardamonem. Nie jest to trudne, bo na każdym dosłownie kroku są kawiarnie z napisem Krak Corner. A jak kawa to i soki – kolejny przebój smaku – cytryna z miętą! Tutaj też robimy zakupy w małym spożywczaku u Hindusa – banany z Sallalach i masło ghe w puszce.
Z Sur wracamy jeszcze na wczorajszą trasę. Zaglądamy do grobowca Sidi Miriam. Teoretycznie teren jest zamknięty – ale udało się przeskoczyć mały murek. Malwinka w tym czasie słodko śpi w klimatyzacji i z elektroniczną nianią u pasa. :)
Dalej udajemy się do Wadi Tiwi. W sumie tak z lekką nieufnością, bo to znowu wadi z utwardzoną drogą. Nieufność okazała się nieuzasadniona – bardzo polecamy. Zabawa zaczyna się gdy dotrzemy do wioski i trzeba się wspinać samochodem klucząc w wąskich dróżkach pomiędzy domami. Wielu turystów w tym miejscu zawraca, a na prawdę warto pojechać aż do końca, do tablicy będącej początkiem trasy trekingowej przez góry do Wadi Bani Khalid. Uwaga: bez 4×4 nie ma szans na dojechanie do końca, bo w kilku miejscach podjazdy są bardzo strome. :)
Na piknik niestety nie znajdujemy zbyt rewelacyjnego miejsca. Siadamy wiec w cieniu na schodkach – Malwinka ma butelkę, my winogrona i przyglądamy się śmiałkom startującym do zdobywania krętych uliczek Wadi Tiwi. Tam też spotykamy drugi raz Polaków w Omanie.
Ostatnią atrakcją, która nas czekała w Wadi Tiwi, była ekipa filmowców. Akurat kręcili ujęcie tuż przy drodze i mogliśmy zrobić kilka fajnych zdjęć.
Ruszamy wreszcie w trasę – przed nami kilkadziesiąt kilometrów wzdłuż morza, aż do rezerwatu żółwi. Miałam obawy czy ta atrakcja nam wypali i niestety moje obawy się potwierdziły. Hotel przy rezerwacie jest ekstremalnie drogi (80R za dwójkę, czyli dla nas razy 8…) Miejsc w grupach wychodzących z przewodnikiem na plażę, gdzie żółwie składają jaja, też w zasadzie nie ma. Zostało tylko jedno na godzinę 21. Oczywiście namiotu przy parkingu rozbić nie wolno. Pan w recepcji poradził nam jednak, że ładne miejsce jest na plaży za hotelem Ras Al Hadd, w miejscowości o tej samej nazwie. Mamy lekki stres bo jest już prawie 18, więc zachód słońca już tuż tuż. Faktycznie Pan dobrze nam poradził – miejsce fajne. Ale żółwie musieliśmy sobie niestety darować. Przy okazji zaliczyliśmy nowe doświadczenie, czyli rozbijanie namiotu po zmroku – da się, ale dużo pomogło ledowe oświetlenie kempingowe, zasilane z gniazda zapalniczki, które Marek zmontował specjalnie na ten wyjazd dzięki portalowi Mały Podróżnik.
Dzień 11 (17.03) – Wahiba Sands. Al Raha Camp.
Rano wprawdzie wschodu słońca nad morzem nie mieliśmy (słońce wschodziło nad miasteczkiem), ale gdy wyjrzeliśmy z namiotu zobaczyliśmy fajny obrazek: dwóch rybaków w małej łódeczce. Za towarzystwo mieliśmy też kraby i czaple. Nasza plaża okazała się nietypowa – pełno było na niej maleńkich, różowych muszelek. Okazało się też, że doły w piasku, w które wpadaliśmy wieczorem to dzieło… żółwi. Były tam też ślady małych żółwików, które wykluły się w nocy!
Poza ślicznym piaskiem nasza plaża miała bardzo malownicze kamienie i skały. Tutaj naprawdę dużo czasu spędziliśmy spacerując i siedząc na piasku. Przy wyjeździe z plaży jest czysta toaleta publiczna – można zmyć piasek i nabrać wody :)
Jeszcze w pobliskim miasteczku zatrzymujemy się na zakupy w piekarni/cukierni (dziwne, ale smaczne przekąski) i ruszamy ku pustyni!
Nasza trasa prowadziła przez małe miasteczka wzdłuż drogi. Czasem wręcz jechaliśmy brzegiem morza. Wypatrzyliśmy ciekawe klify, a zaraz za nimi samotną skałę w wodzie. Musieliśmy się tam zatrzymać. Malwinka akurat mocno zasnęła – została wiec samochodzie z włączoną klimą i nianią, a my szybko wyskoczyliśmy na zdjęcia. To było niesamowite – cała gigantyczna plaża była nasza, aż po horyzont nie było nikogo… no prawie, bo musieliśmy się nią podzielić z mewami. ;)
Tutaj też pierwszy raz zamoczyliśmy stopy w Oceanie Indyjskim – niesamowite uczucie patrzeć w dal ze świadomością, że najbliższy stały ląd to Antarktyda (Malediwów i innych małych wysepek nie liczymy).
Na kolejny odpoczynek zatrzymaliśmy się w jednym z mijanych miasteczek – wybór restauracji był prosty – musi być jedzenie i świeże soki. Oczywiście wylądowaliśmy u Hindusa i oczywiście jedliśmy biryiani. ;)
Miejscowi chyba byli nieco zdziwieni, gdy robiliśmy powyższe zdjęcia… ale jak tu nie zrobić zdjęcia sklepowi z sianem dla wielbłądów. :D
Ruszamy dalej i wreszcie z głównej drogi odbijamy do polecanego w wielu relacjach pustynnego campu – Al Areesh Desert Camp. Wokół cudny pomarańczowy piasek i wielbłądy!
Camp jest. Domki są. Wspólna sala z dywanami i poduszkami jest. Ale czegoś jednak brakuje… obsługi! Marek chodzi, woła – nic. No to siedzimy – może się ktoś pojawi. Z nudów przeglądamy książeczkę z rachunkami – ostatni goście byli 3 dni temu. Co gorzej, ceny w cenniku znacznie odbiegają od tego co płaciła Ada kilka lat temu (25R za osobę bez wyżywienia + za Malwinkę jeszcze 9R + 10R za wjazd na wydmy. ;)).
W końcu usłyszeliśmy glosy w pobliskim domku i Marek dobudził jednego z pracowników. Niestety nasze obawy były potwierdzone – ceny z kosmosu i brak jakiejkolwiek możliwości negocjacji… uciekamy. Wracamy na główną drogę i po kolei dzwonimy na campy, których reklamy są przy drodze (miejscowa karta SIM bardzo się przydaje). Pierwsze ceny jakie usłyszeliśmy to nawet 70-120R… ale udaje się trafić w końcu na cenę dla nas do przyjęcia. Jedziemy na Al Raha Camp – mamy dwójkę z łazienką za 40R (przy meldowaniu zamieniony na większą wersję „family”, co załatwiła swoim urokiem Malwinka), w tym mamy kolację, śniadanie, napoje i wjazd na wydmę na zachód słońca!
Dojazd jest całkiem ok – droga szutrowa utwardzona na całej 18km długości (tylko ostatnie 200-300m po piachu), tak że nawet zwykłą osobówką da się tam dojechać.
Biegiem przesiadamy się na samochód który wywozi nas na najbliższą wysoką wydmę i oglądamy zachód słońca. Wieczorem w Campie czeka na nas kawa i herbatka, a dla Malwinki mamy mleczko. Dziecko przeszczęśliwe może sobie popełzać po dywanach i zaczepia nielicznych gości (poza nami były chyba tylko jeszcze trzy inne samochody z turystami). Poznajemy też sympatycznego Włocha – ma znajomych w Polsce i wspina się z nimi po Himalajach (kolega kolegi Wielickiego i zarazem jego równolatek). Co ciekawe jest w Omanie już trzeci raz – teraz wracają z wyspy Masirah i do campu dojechał od drugiej strony – czyli przejechał pustynią ponad 120 km! Dzięki pogawędkom z Włochem wiemy ile właściwie trzeba spuścić powietrza z opon żeby dało się wjechać samochodem na wydmę… prawie do zera, czyli ok. 0.5-0.8 bara. :)
Na kolację dostaliśmy kurczaka i szaszłyki z koziny (mniam!), był też hummus i napoje. Zasypiamy szybko, bo rano w planach jest wschód słońca na wydmach.
Dzień 12 (18.03) – Wahiba Sands, Wadi Bani Khalid. Namiot na White Beach.
Pobudka na wschód słońca nie jest trudna – Malwinka czuwa. ;) Na szczęście słońce wschodzi o dość przyzwoitej porze, ok. 6 rano. Marek wiec pobiegł na wydmy, a my się karmimy.
Jak wrócił, to już razem poszliśmy popatrzeć na piaski w porannym słońcu. Okazało się też, że nasze dziecko kategorycznie nie toleruje piasku! Siedziała na macie i z przerażeniem wpatrywała się w „ten obrzydliwy piasek dookoła”… A ja zabrałam foremki do zabawy w piasku. ;]
Po dobrym śniadanku pakujemy się w nasz samochód i jedziemy na wydmy. Niestety nawet spuszczenie powietrza do ok. 0.8 bara wiele nie pomogło. Pradziucha, jak przystało na auto z wypożyczalni, miała mocno zużyte sprzęgło. Ale i tak fajnie było – wdrapaliśmy się prawie na szczyt jednej z wydm. Za naszym campem był jeszcze inny – oddalony o dobrych kilka kilometrów (i też znacznie droższy), te próby terenowe pokazały, że pewnie byśmy do niego nie dojechali (chociaż z kół było jeszcze co spuszczać, więc jakaś szansa by była).
Kolejne rozczarowanie to fakt, że na kupionym specjalnie na ten wyjazd jabłuszku jednak nie da się po piasku zjechać… a miało być tak pięknie, spektakularnie i widowiskowo. ;)
Po powrocie do cywilizacji znajdujemy zaraz warsztat samochodowy i dopompowywujemy koła. Kolejna atrakcja na dziś to kąpielisko w skałach – Wadi Bani Khalid.
Na parkingu jest już dość sporo samochodów. Ale na szczęście tłumów niema. To naprawdę piękne miejsce i bardzo polecamy je zobaczyć. Krystaliczna woda, palmy i fantazyjne skały! Niestety nie mamy już wielkich ambicji zdobywców i na trasę wśród skał wybrał się tylko Marek. Leniwie spędzamy kilka godzin siedząc i wpatrując się w wodę i zieleń. Można zafundować też sobie relaks dla stóp – wystarczy wsadzić je do wody, a malutkie rybki zaraz zaczynają nas obskubywać. Dziwne uczucie… ;)
Ten ciekawy dzień kończymy znowu plażowaniem i noclegiem na Białej Plaży. Jest dziś znacznie mniej ludzi, ale i tak najfajniejsza miejscówka, zaraz przy skałach, jest zajęta. Dzisiejszy dzień pokazuje doskonale różnorodność Omanu: rano pomarańczowa pustynia, w południe góry i krystaliczne jeziorka w skałach, a wieczór na pięknej plaży nad morzem. Bajka co? :))
Dzień 13 (19.03) – Qurayat, pustynne grzybki za wioską Al Mazaree, Matrah. Hotel Naseem.
Poranek uświadomił nam, że to już ostatni nocleg pod namiotem i na plaży. Szkoda. A pomyśleć, że na początku do pomysłu spania pod namiotem podchodziliśmy jak do jeża. ;))
Pozostało nam sprawdzić co podpowie nam niezastąpiony przewodnik LP – i nie zawiedliśmy się! :D
Na początek jedziemy zobaczyć miasteczko opisane w LP – Quarayat. Niestety nie znaleźliśmy tam fajnego miejsca na piknik – ale maja tam ładny meczet i fort w remoncie.
Potem jedziemy do wioski Al Mazarree – jest tam spory zamek, a za wioską skały w kształcie grzybków wyrzeźbionych przez pustynny wiatr (koło szkoły droga w lewo, następne skrzyżowanie w lewo, przez wyschniętą rzekę i dalej prosto, ok. 7 km za wioską, droga szutrowa). Faktycznie skały były fantastyczne! Niestety był taki upał, że dosłownie na jedno zdjęcie wyskoczyliśmy z Malwinką. Marek był dzielny i dłużej wytrzymał na tym upale.
Przed powrotem do stolicy, po tak upalnym dniu zatrzymaliśmy się na piknik w parku przy drodze. W Omanie często można spotkać takie parki z altankami – Omańczycy lubią piknikować!
Na koniec dnia zostawiliśmy sobie atrakcje w Muskacie. Po zainstalowaniu się w hotelu poszliśmy na spacer promenadą do dużej fontanny. Chyba cały czas nie możemy się przyzwyczaić, że jest tutaj tak zielono i czysto. No i te skały w środku miasta.
Na koniec zostawiliśmy sobie zakupy na Souqu. To ciekawe, bo są tam wprawdzie sklepiki takie pod turystów z magnesami i innymi pamiątkami, ale jednak większość sklepików jest dla mieszkańców. Znaleźliśmy np. uliczkę z pasmanteriami, garnkami i oczywiście niesamowitymi sklepami gdzie można na miarę uszyć sobie tradycyjną czapeczkę kunę.
Wieczorem mieliśmy cudowny widok z okna na oświetlona zatokę, port i miasto. :))
Dzień 14 (20.03) – Targ rybny, Wielki Meczet, souq, Muscat i pałac sułtana, Yiti, Seeb. Wylot.
Rano pobudka – tym razem to nie Malwinka nas obudziła, ale głos Muezzina z pobliskiego meczetu. Potem dołączył do niego następny i jeszcze kolejne – prawdziwie orientalny klimat. Chyba jeszcze nigdy z taką radością nie otwierałam oczu o 5 rano!
Po szybkim śniadaniu wyruszamy na targ rybny. Za rok, dwa, będzie to pewnie jeszcze większa atrakcja – widzieliśmy plany rozbudowy i ładny projekt nowego budynku targu (prace już trwają). A na targu cuda z morskich głębin i ciekawi ludzie – oczywiście w większości tradycyjnie ubrani.
Dziś ostatni dzień i wreszcie musimy zobaczyć atrakcje które oferuje stolica. Jest środa, więc bez problemu możemy wejść do Wielkiego Meczetu imienia Sułtana. Dojazd wydawał się prosty – widzieliśmy go z trasy na lotnisko. Niestety parkingi są od drugiej strony i trochę się nakręciliśmy zanim wjechaliśmy właściwie. Wejście dla turystów jest główna bramą. Było też ograniczenie dla dzieci – ale Malwinka w nosidełku weszła bez problemu. Niestety nie udało się nam posiedzieć na wielkim dywanie – zwiedza się chodząc po materiale który zabezpiecza dywan, a środek jest zagrodzony.
Wracamy do centrum i robimy jeszcze ostatnie zakupy na bazarze. Postanowiliśmy kupić jeszcze m.in. kadzidło (omańską specjalność) dla znajomego zakonnika.
Kolejna atrakcja Muskatu to pałac Sułtana. Dojazd jest wygodny i parking jest prawie pod samym Pałacem, wśród budynków rządowych (najlepiej kierować się na Ministerstwo Finansów). Pałac jest dość oryginalny. A na rabatkach wokół kwitną swojsko wyglądające cynie i malwy. :)
Dzięki LP znaleźliśmy znowu ciekawostki do zobaczenia na resztę dnia.
Jedziemy do wioski Yiti – z niej jest widok na skalny łuk w morzu. Niestety bliżej podjechać się nie uda – najbliższa okolica tego łuku to teren luksusowego hotelu. Poza widokiem na łuk były też fajne skałki.
Odkryliśmy też ładną zatoczkę i cudną plażę – niestety wstęp jest tam płatny, 2R od osoby (to teren bazy nurkowej), a my mamy już trochę za mało czasu żeby rozbić tam piknik na pół dnia.
Potem pojechaliśmy do Seeb. Spokojne miasteczko nad morzem. Tam robimy przerwę na jedzonko – znowu biryani i soki. Widzieliśmy tam też gigantyczną stajnię z super wypasionymi boksami dla koników (każdy miał m.in. swój osobisty wentylator).
Na koniec wpadamy na ostatnie zakupy w drodze na lotnisko, oddajemy samochód i wyruszamy w drogę powrotną do domu. Po drodze nie obyło się bez niespodzianek – Okęcie było nieczynne z powodu mgły i mieliśmy godzinny postój w Poznaniu. Chyba pierwszy raz wylądował tam samolot Qatar Airways, bo cała obsługa lotniska robiła zdjęcia samolotu. ;))
Ach no i ta różnica temperatur… z 35 stopni trafiliśmy na -9. :)
Jeśli wybierasz się do Omanu i chcesz poznać co, gdzie i za ile – zapraszamy tutaj – Oman praktycznie :)